Warszawskim występem klasyków neoprogresywnego rocka - brytyjskiej Areny - kończyłem trzydniowe „koncertowe tournée”. I choć może nie było to spektakularne wydarzenie, sprawiło mi, a myślę że i nie tylko mi, sporo przyjemności…
Obejrzane kilkanaście godzin wcześniej występy Stevena Wilsona i Anathemy naprawdę mogły imponować rozmachem i sporą produkcją. Tu było skromniej. Niewielki klub, niewielkie też niestety zainteresowanie publiczności. Trochę to przykre dla tak zasłużonej kapeli mającej na swoim koncie osiem studyjnych materiałów i dwadzieścia lat na scenie. To właśnie ten jubileusz zmobilizował ich do rocznicowej trasy, na którą przygotowali zupełnie nowy krążek The Unquiet Sky, z którym zresztą przyjechali premierowo do Polski.
I od niego zaczęli swój koncert wraz z kompozycją The Demon Strikes, promującą ów album. Z ostatniego wydawnictwa wybrzmiały jeszcze spokojniejszy How Did it Come to This?, tytułowy The Unquiet Sky i Traveller Beware. Zdecydowanie najlepsze rzeczy, na tym dosyć przeciętnym krążku, udanie prezentowały się wśród klasyków z dawnych lat, takich jak A Crack In The Ice, (Don't Forget To) Breathe, Double Vision i The Hanging Tree z The Visitor, Moviedrome z Immortal, czy The City Of Lanterns i Riding The Tide z Contagion. A były też i wyjątki z poprzedniego albumu The Seventh Degree Of Separation (Rapture, The Tinder Box). Jednym słowem zestaw był mocno przekrojowy, tym bardziej, że znalazły się w nim ostatecznie obowiązkowe punkty ich koncertowego programu w postaci świetnego solo Mitchella w Serenity, któremu tradycyjnie klawiszowe tła “dorabiał” Nolan, kultowego już Solomona, jako specjalnego podarunku dla polskiej publiczności i zagranego na ostatni bis Crying For Help VII z tradycyjnymi zaśpiewami publiczności. A była też jeszcze kompozycja wyjątkowa – cover Queen, The Show Must Go On. Odegrany dosyć wiernie i z pewnymi niedociągnięciami wokalnymi Manziego (wiadomo, Freddie był jedyny), był mimo wszystko jednym z fajniejszych momentów występu. Koncertu, który się systematycznie rozkręcał. Muzycy wyszli na scenę jakby lekko wycofani. Nolan, schowany z tyłu, nie wykazywał entuzjazmu, podobnie skupiony na gitarze poważny Mitchell. Atmosferę nakręcali nowy basista Kylan Amos i mający z każdą chwilą więcej werwy Manzi, prawdziwe sceniczne zwierzę… niezrażające się tym, że dzikie tłumy nie naciskają na barierki. Zgrabnie wpasował się w grupę i z pewnością jest jej mocnym punktem. To między innymi dzięki niemu niespełna dwugodzinny set, przyzwoicie nagłośniony, (za ten aspekt odpowiadał częsty współpracownik Nolana – choćby z Alchemy – gitarzysta Mark Westwood), minął bardzo szybko.
Przed gwiazdą wieczoru wystąpiła holenderska formacja Knight Area, goszcząca w Polsce po raz pierwszy. Kapela, parająca się na swoich pierwszych płytach bardziej neoprogresywnym graniem, ostatnio - wraz z wydanym w ubiegłym roku Hiperdrive - skręciła w nieco progmetalową stronę. I taką też zaprezentowała podczas swojego godzinnego występu, który zdominowały numery z tego albumu (Afraid Of The Dark, The Lost World, Bubble, Crimson Skies, Avenue Of Broken Dreams, Stepping Out, Running Away, Hypnotized). Całość zakończyli starocią z debiutu, czyli kompozycją Mortal Brow. Podobali się, co widać było na roześmianych od ucha do ucha twarzach zebranych, gorących rozmowach tuż po koncercie i mocno wyprzedanym sklepiku z płytami i koszulkami w dość atrakcyjnych cenach. Choć patrząc na nich, trudno ich nazwać „zgraną wizualnie paką”. Basista mógłby być pewnie dziadkiem gitarzysty, wokalista frontmanem jakiegoś powermetalowego składu, klawiszowiec przywódcą dresiarzy z prowincjonalnego blokowiska, a bębniarz, z długą siwą brodą, powiedzmy muzykiem doom metalowej kapeli. Mimo to wypadli sympatycznie i z pewnością ciepło będą wspominać naszą publiczność.
PS Rzadko to robię, ale… wyjątkowe podziękowanie dla MMP za wyrozumiałość :)