Norwegowie z Airbag już po raz drugi zawitali do Polski. Cztery lata temu gościli na festiwalu Ino-Rock. Tym razem, w Warszawie, dali swój pierwszy klubowy koncert w naszym kraju…
Podkreślam ten fakt zupełnie nieprzypadkowo. W Inowrocławiu muzycy pojawili się na scenie jeszcze przed zachodem słońca i festiwalowy klimat nie pozwolił chyba zbyt głęboko wgryźć się w ich nastrojową twórczość. Tym razem okoliczności sprzyjały ich muzyce wydatnie, choć przedkoncertowe obserwacje wcale tego nie zapowiadały. Niewielki ruch pod klubem, rozleniwiające sobotnie słoneczko i zbliżający się wielkimi krokami finał piłkarskiej Ligi Mistrzów czyniły obawę o solidną frekwencję.
I mimo że frekwencyjnego szału nie było, bo przestronna sala Progresji zapełniła się w połowie, koncert wypadł doprawdy okazale a ci, którzy przyszli zgotowali Norwegom bardzo gorące, niemalże takie, jak temperatura za oknem, przyjęcie. Artyści dali zaś zebranym w pełni profesjonalny spektakl.
Kilka chwil przed występem jedna z organizatorek koncertu zdradziła mi, że już na próbie kapeli widać było, jak bardzo muzycy głodni są grania. I na koncercie faktycznie można było to zauważyć. Zaczęli kilka minut po dwudziestej od… wykonania w całości ostatniego albumu The Greatest Show On Earth. I choć to zazwyczaj kontrowersyjny zabieg, nie każdemu przypadający do gustu, muzycy obronili się. Krążek odegrano z dużym pietyzmem i emocjami obecnymi na nim. Niewątpliwie fantastycznemu kontemplowaniu muzyki sprzyjało absolutnie rewelacyjne nagłośnienie, bardzo selektywne i zarazem przestrzenne. Idealnie oddające klimat tych dźwięków.
Po wykonaniu albumu muzycy zeszli ze sceny a krótką przerwę podczas ich nieobecności wypełniły entuzjastyczne brawa i prezentowane na ogromnym ekranie… fragmenty telewizyjnych newsów. Drugą część występu wypełniły kompozycje z dwóch wcześniejszych krążków Airbag. Z Identity wybrzmiały zatem Steal My Soul, Feeling Less i Colours, zaś z All Rights Removed numer tytułowy, który zaczął tę drugą, jeszcze lepszą chyba część koncertu, White Walls, Never Coming Home i zdecydowanie magiczny Homesick I-III, który pojawił się jako jedyny, ale za to długi bis (jak zapowiedział go wokalista Asle Tostrup). Po dwóch godzinach i kwadransie kapela zeszła ze sceny pozostawiając po sobie naprawdę spore wrażenie. Ci, którym koncert nie wystarczył, mieli jeszcze muzyków tuż po nim. Na pogaduchy, zdjęcia i autografy…