Niezwykłą muzyczną podróż w lata siedemdziesiąte zafundował wszystkim zebranym w zabrzańskim Domu Muzyki i Tańca Steve Hackett…
Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że to co robi obecnie Steve Hackett jest idealnym wręcz wpisywaniem się w modną ostatnio konwencję kowerowania wielkich zespołów i ich muzyki sprzed 30, czy 40 lat i żerowaniem na ich bezsprzecznej i niepodważalnej wielkości. Przypomnę, że w przypadku muzyki Genesis w zamierzchłe czasy z dużym pietyzmem potrafi przenieść choćby znany dobrze u nas włoski The Watch. No tak, tylko że w ramach Genesis Extended World Tour mamy sytuację zgoła odmienną i wyjątkową. Bowiem do muzyki sprzed lat powraca… sam jej twórca, do tego otoczony niemałym wianuszkiem wyjątkowych muzycznych osobowości. Efekt tegoż musi być magiczny i doprawdy jest.
Panowie Steve Hackett, Roger King, Gary O'Tool, Nad Sylvan, Rob Townsend i Nick Beggs wyszli na przestronną scenę zabrzańskiego Domu Muzyki i Tańca dokładnie o 20 entuzjastycznie wręcz witani przez dość szczelnie zapełniającą salę publiczność (nieco wolnych miejsc można było dostrzec na balkonie). Zaczęli od charakterystycznych dźwięków gitary i potężnych uderzeń perkusji inaugurujących Dance On A Volcano. Już ten pierwszy klasyk pokazał, że wieczór będzie niezwykły. Bogate światła, znakomite nagłośnienie i dostojna sala, w której okalające scenę i wznoszące się ku górze rzędy krzeseł tworzyły niemalże atmosferę znaną z występów tego składu w Hammersmith, czy The Royal Albert Hall. Tym bardziej, że kolejno odgrywane perły z przeszłości - Dancing With the Moonlit Knight, Squonk i Fly On A Windshield jeszcze mocniej ową atmosferę podgrzewały.
Pierwszy wyjątkowy moment koncertu nastąpił po wybrzmieniu Broadway Melody Of 1974, kiedy to Steve Hackett zaprosił na scenę „naszego” – wszak mieszkającego w Polsce - Raya Wilsona. Fajnie, że ten fakt został tak zgrabnie wykorzystany i były wokalista Genesis, choć na chwilę pojawił się na scenie. Wykonał przepiękny The Carpet Crawlers, co chyba nie było zaskoczeniem, gdyż muzyk ma ten numer w repertuarze swojego projektu Genesis Classic, oraz, po dłuższej przerwie, Firth Of Fifth. Czyż muszę dodawać, że gitarowe solo zagrane w tej kompozycji przez Hacketta, spotęgowane potężną kanonadą perkusyjną O'Tool’a, uniosło salę o piętro wyżej i było absolutnie jednym z najważniejszych momentów koncertu. Żeby jednak nie było tak różowo, to jako ciekawostkę warto zauważyć małą wpadkę Rogera Kinga w klawiszowym wstępie do tego utworu (sam artysta skomentował to sympatycznym uśmiechem). Mistrz ceremonii mówił niewiele. Po fantastycznie odegranym The Musical Box, a przed I Know What I Like (In Your Wardrobe) spokojnie przedstawił muzyków mu towarzyszących wstrzymując się przy sążnistych brawach. A skoro mowa o tej ostatniej kompozycji. Warto zauważyć jej wyjątkowo improwizatorski charakter, pełen solowych popisów na saksofonie sopranowym i flecie (Rob Townsend) oraz gitarze. W drugiej części koncertu publiczność zelektryzowały zagrany z werwą The Knife oraz ostatni w zasadniczej części występu Supper's Ready. Przy okazji odgrywania tej ostatniej kompozycji pomyślałem, jak rzadko dziś muzykom udaje się skomponować TAKIE rozbudowane suity. Przemyślane, bez dłużyzn, z każdym dźwiękiem na swoim miejscu.
Występ, po dokładnie 150 minutach, zamknęły Watcher Of The Skies i przearanżowany Los Endos. Występ, w którym maestro zgrabnie wymieszał utwory, swego czasu zarejestrowane na dwóch częściach Genesis Revisited. Widowisko, bo i tak chyba można je nazwać, intrygować mogło zresztą nie tylko muzyką, ale i osobowościami, które pojawiły się na scenie. Przebierającym się stosownie do sytuacji Nadem Sylvanem (facetem o Collinsowsko – Gabrielowskim głosie), kłaniającym się melonikiem Garym O'Tool’em, czy grającym czasem na siedząco, długowłosym Nickiem Beggsem. Do ideału zabrakło mi tylko dwóch cudeniek - The Lamia i The Chamber of 32 Doors. Cóż, i tak był to piękny wieczór. Nic więcej.