Gdy minionej wiosny w katowickiej Hipnozie nic nie znaczący dla mnie wówczas brytyjski jazz band Sons of Kemet zagościł na jej scenie z niezwykle oryginalnym materiałem – o eksplozywnej interpretacji nie wspomnę – jego występ rozgniótł mnie siłą muzycznego rozpędu jak muchę o przednią szybę pędzącego samochodu. Z żalem żegnałem Katowice JazzArt Festival przy dźwiękach rozmodlonego Jana Garbarka i The Hilliard Ensemble w kościele św. Piotra i Pawła w stolicy Górnego Śląska i nie mogłem się doczekać wieści, napływających z biura katowickiego festiwalu jazzowego na następny rok. 3. Katowice JazzArt Festival wprawdzie nie pysznił się tak dobrze znanymi w kręgach muzyki jazzowej nazwiskami jak Erik Truffaz, Manu Katche czy wspomniany wyżej norweski wirtuoz saksofonu, toteż tegoroczna oferta festiwalu, choć na pierwszy rzut oka wydawałaby się mało atrakcyjna, wcale taka nie była. Odpowiednia reklama i szum medialny wokół zaproszonych nań wykonawców rozwiały wszelkie wątpliwości co do artystycznego wyboru, który, koniec końców, okazał się niezwykle trafny. Powszechnie wiadomo, iż obcowanie ze sztuką mniej znanego artysty z czasem wynosi jego samego w naszych oczach na ołtarze. Grunt to słuchać bez uprzedzeń, jak głosił głośny muzyczny manifest z 1990 roku autora „Czułych słówek”.
A więc na tegorocznym festiwalu, który niemal idealnie zbiegł się z ogłoszonym przez UNESCO Międzynarodowym Dniem Jazzu przypadającym na 30 kwietnia, na czterech różnych scenach katowickich klubów i sal koncertowych pojawili się muzycy z kraju i ze świata. Osobiście udało mi się być na siedmiu z jedenastu gigów, co nie tylko świadczy o determinacji, lecz przede wszystkim rosnącym z roku na rok zaufaniu do organizatora imprezy. „Nowy rok to nie wyrok” – jak mawiał „najprzystojniejszy” porucznik milicji w historii polskiej kinematografii – tylko większe doświadczenie w zarządzaniu tym biznesem i bogatsza oferta, przynajmniej jak dotąd. W rzeczy samej, Katowice – Miasto Ogrodów wydało dla miłośników synkopowanych rytmów iście wystawny bankiet w cenie na tyle przystępnej, iż nawet stały bywalec barów mlecznych mógł sobie dogodzić i poczuć się jak lord.
W przypadku mojego uczestnictwa w tej jazzowej uczcie wszystko zaczęło się 26 kwietnia od nadzwyczaj zmysłowej podróży do miejsca destynacji wielu wycieczek Polaków w ostatnim czasie – Tunezji. Oczywiście, była to podróż duchowa do kraju pochodzenia lutnisty Anouara Brahema – artysty zwinnie łączącego muzykę świata z jazzem. Tej pierwszej było znacznie więcej w grze mistrza oud – instrumentu strunowego, przodka lutni o arabskim rodowodzie. Brahem oczarowywał publiczność przybyłą do Kinoteatru Rialto subtelną grą na oud, od czasu do czasu nucił coś pod nosem do taktu bądź tworzył oddzielną linię melodyczną. Towarzyszyli mu grający na klarnecie basowym Klaus Gesing, zelektryfikowany basista Björn Meyer oraz perkusista-samouk Khaled Yassine – darbuka i bendir. Jako kwartet promowali wydany pięć lat temu nakładem ECM autorski album Brahema The Astounding Eyes of Rita. Zdumiewającym był fakt, że Tunezyjczykowi udało się za sprawą rytmów gorąca – w przenośni – zakopać moją głowę w piasku Sahary czy też sprawić, bym poczuł gorący oddech wielbłąda na szyi. (I wcale nie piję do niewydolnej klimatyzacji w Rialcie, skądinąd pierwszorzędnego miejsca koncertowego). Brahem po raz wtóry udowodnił, że wystarczy włączyć wyobraźnię, by dać się ponieść temu, co akurat w danym momencie człowiekowi w duszy gra. Tamtego sobotniego wieczoru na szczęście wszystko zagrało jak powinno, pomimo odczuwalnego na sali – przynajmniej w jej balkonowej części – dojmującego dyskomfortu termicznego.
Po nastrojowym występie Anouar Brahem Quartet wstąpiłem do Jazz Clubu Hipnoza, w którym odbywał się tego samego wieczoru koncert bristolskiej grupy jazzowej Get The Blessing. Kwartet znany z występów z papierowymi workami na głowach najwyraźniej postanowił sprzeniewierzyć się własnej oryginalnej idei i sam z siebie uległ demaskacji. Oprócz dynamicznej muzyki, mieszanki jazzu i rocka, jaką zespół uraczył klubowiczów tamtego wieczora, jego lider wykazał się absurdalnym poczuciem humoru, jak wtedy, gdy opowiadał o gigantycznych rozmiarów ruskich pierogach znalezionych na śródleśnej polanie. Najbardziej smakowitym kąskiem okazał się najlepiej rozpoznawalny numer grupy „Einstein Action Figures”, który wprawiał w ruch nie tylko dolne kończyny świetnie bawiących się podczas występu jazz afficionados... Get The Blessing przybliżyli ich ubiegłoroczny owoc pracy Lope & Antilope, który powstał w wyniku „4 dni nagrań, 3 lat koncertowania i 12 lat picia herbaty i ginu”.
Niestety ominęła mnie przyjemność usłyszenia na żywo Vinicius Cantuaria Quartet, uznanego według doniesień prasowych artysty w świecie bossa novy i jazzu. Natomiast moją obecność na podwójnym wydarzeniu, jakie miało miejsce w katowickiej Hipnozie minionej środy, uznałem za obowiązkową. Podwójnym, bowiem zagrały wówczas na jednej scenie, jeden po drugim, dwa bandy – polski Trzaska/Rychlicki/Szpura – Freegate oraz amerykański Dave Liebman/Ellery Eskelin Quartet – Different But The Same. Imponujący pod względem siły rażenia i przywoływania przepastnych przestrzeni muzycznych występ Mikołaja Trzaski (saksofony) rozbił mnie na drobne kawałeczki niczym słoń chińską porcelanę w jej składzie, niemniej bez cienia przysłowiowej niezdarności. Freejazzowe interludia robiły wrażenie powrotu do tradycyjnych okowów gatunku, podczas gdy frenetyczne sola Trzaski na „saksach” chyba najlepiej pasowały do wypowiedzianego ongiś przez Quincy Jonesa stwierdzenia, że „nikt, do cholery, nie wie, dokąd zmierza jazz”. Hasło producenta najpopularniejszych płyt Michaela Jacksona stało się mottem tegorocznego festiwalu w Katowicach. Po odurzającym serią uderzających do głowy hipnotycznych saksofonowych sól gigu Trzaski, Rychlickiego i Szpury nadeszła pora na enigmatyczny, zdaniem Richarda Cooka, saksofon Ellery'ego Eskelina oraz zakochanego po uszy w Coltranie – przynajmniej za młodu – Dave'a Liebmana. Ten drugi tenor miał swój udział w nagraniu Inti – drugiej długogrającej płyty około-jazzowego projektu Michela Delville'a, założyciela The Wrong Object. Po niemrawym, wydawałoby się, początku Tony'ego Marino, basisty kwartetu, jazz band rozkręcił się do tego stopnia, że trudno było oderwać wzrok od samych muzyków. Chyba nieprzypadkowo organizatorzy zaplanowali ów gig w Hipnozie, wiedząc jakim nieodparcie wielkim potencjałem artystycznym dysponują ci nowojorczycy.
Środowy epizod festiwalu JazzArt był w mojej ocenie najciekawszym, a jedynym zagrożeniem wydawał się być mający dopiero nastąpić dwa dni później audiowizualny show w CK Katowice Kronos Quartet z San Francisco. Nie wiem, czy udało się Kalifornijczykom zdeklasować rywali z Nowego Jorku, niemniej ich występ obejmujący materiał z wydanej trzy lata temu płyty Uniko porwał mnie równie namiętnie, co więcej niż freejazzowe wojaże z obu środowych koncertów. Kronos Quartet wystąpił w oryginalnym składzie, w jakim nagrywał wspomnianą wyżej płytę. (Przed występem z głośników sączyła się muzyka Tangerine Dream z albumu Phaedra). Więc mieliśmy okazję nie tylko posłuchać wyśmienitego konstruktu muzycznego, jakim z pewnością jest Uniko, lecz także uważnie prześledzić mniej lub bardziej zachowawcze odruchy sceniczne poszczególnych członków kwartetu w ogniu zmieniających się jak w kalejdoskopie świateł. Fin Kimmo Pohjonen (akordeon, głos) okazał się prawdziwym zwierzęciem scenicznym, tańcząc niemal w rytm wygrywanych przez siebie akordów. Bez pomocy kolegi z Finlandii, Samuliego Kosminena, autora zmyślnych beatów, nie byłoby mowy o rozrywkowym aspekcie w grze Kronos Quartet piątkowego wieczoru.
Prawie zapomniałem wspomnieć o tym, że dzień wcześniej do Kinoteatru Rialto zawitał duet Uri Caine/Dave Douglas, bez udziału których festiwal nie byłby całkiem kompletny. Pianista i trębacz odpowiednio zaprezentowali przede wszystkim materiał z mającej się dopiero ukazać na rynku płyty Present Joys o afirmacji życia tu i teraz. Takowej postawie sprzyjała pogodna, pełna żartu konferansjerka Dave'a Douglasa. Zresztą samą grą urodzony w 1963 roku trębacz kokietował publiczność, uciekając się do różnego rodzaju facecji jak popiskiwanie, chrząkanie, warczenie, gwizdanie itp. Zabrakło jedynie przetykacza do zlewu służącego za tłumik, choć i tu muzyk wyszedł obronną ręką, gdyż to właśnie jej samej użył zamiennie raz jedyny do alteracji dźwięku. To co utkwiło mi najbardziej w pamięci z koncertu Uri Caine'a i Dave'a Douglasa, to refleksyjna kompozycja o pogwizdującym z oddali pociągu, którego melancholijny nastrój nieco popsuła „skoczna” melodia „Present Joys”.
Festiwal zamknął kameralny występ Ben Goldberg Trio w Hipnozie. Mózg tria, Ben Goldberg, grający jazz z wpływami klasycznej muzyki klezmerskiej, której elementy przenikają również do świata muzyki rockowej (patrz Gong „Radio Gnome Invisible”), dał niezapomniany koncert na pożegnanie 3. Katowice JazzArt Festival. Szkoda tylko, że artysta nie przywiózł ze sobą kontraltowego klarnetu, by uatrakcyjnić i tak szalenie ciekawy występ, prezentując głównie utwory z albumu Speech Communication (2009).
Po prawie każdym z koncertów można było nabyć pamiątkowe płyty, względnie porozmawiać z artystami i zdobyć autograf. Po maratonie występów, w jakim miałem przyjemność uczestniczyć, na otarcie łez pozostaną poczynione w trakcie festiwalu zakupy płytowe, których muzyka przypominać będzie niezapomniane chwile, które stały się moim udziałem dzięki artystom być może nie wzmiankowanych w czołówce dzienników telewizyjnych i pierwszych stron gazet, aczkolwiek przewyższających, pod każdym względem niż wizerunkowy, persony zwykle ujmowane tamże, chociażby inteligencją, nie tylko muzyczną, obyciem scenicznym czy po prostu niezwykłym talentem. I pomimo, że „nasze wspomnienia są jak rogi myśliwskie, których dźwięk na wietrze zamiera”, jak głosił pewien poeta francuski, niepodobna, żeby zapomnieć o tak niecodziennym zjawisku muzycznym, jakim był 3. Katowice JazzArt Festival. Pozostaje czekać na czwartą edycję katowickiego festiwalu jazzowego, podczas którego, kto wie, może wydarzy się coś tak szczególnego, co – parafrazując słowa Milesa Davisa – będziemy potem wspominać jako „najbardziej niesamowitą rzecz, jaką w życiu przeżyliśmy – w ubraniu”.