ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 26.01 - Kraków
- 05.02 - Gdańsk
- 01.02 - Warszawa
- 04.02 - Kraków
- 07.02 - Poznań
- 08.02 - Kraków
- 09.02 - Warszawa
- 08.02 - Łódź
- 09.02 - Warszawa
- 21.02 - Gliwice
- 21.02 - Kraków
- 22.02 - Krosno
- 07.03 - Wrocław
- 08.03 - Zabrze
- 09.03 - Kraków
- 14.03 - Lublin
- 15.03 - Olsztyn
- 16.03 - Warszawa
- 17.03 - Białystok
- 21.03 - Gdynia
- 22.03 - Szczecin
- 23.03 - Poznań
- 01.03 - Warszawa
- 02.03 - Kraków
- 03.03 - Wrocław
- 06.03 - Kraków
- 07.03 - Warszawa
- 19.03 - Kraków
- 20.03 - Gdańsk
- 21.03 - Warszawa
- 28.03 - Białystok
- 17.04 - Warszawa
 

koncerty

04.05.2014

Mighty Oaks, Warszawa, Skwer Hoovera, 28.04.2014

Mighty Oaks, Warszawa, Skwer Hoovera, 28.04.2014

Miałem naprawdę dużą ochotę, żeby zobaczyć trio na żywo. Po pierwsze, ujęła mnie ich muzyka, a po drugie, chciałem zakończyć swego rodzaju dziennikarską triadę – był już wywiad, recenzja płyty, a więc teraz czas na relację z koncertu. Tym bardziej, że koncert jest tym, co uważam za najcenniejsze w muzyce wszelakiej.

Mighty Oaks zostali zaproszeni do warszawskiego Skweru, którym, mimo doskonałej lokalizacji, odwiedziłem po raz pierwszy. Miejsce to jest niezwykle przyjemne i wydawać by się mogło, że także klimatyczne. Mała liczba większych imprez i koncertów spowodowała jednak, że obsłudze Skweru brakowało trochę doświadczenia („samoobsługowa” szatnia, powolna i nieudolna praca barmanów).  Sala koncertowa była dość niska, a scena mała, lecz nie przeszkadzało to w odbiorze koncertów.

Jako pierwszy na scenę wkroczył Jackson Dyer, australijski songwriter. Muszę przyznać, że mimo najszczerszych chęci napisania paru słów otuchy, nie mogę powiedzieć niczego pozytywnego o jego występie. Fatalny wizerunek sceniczny, męcząca ekspresja, nieudany romans akustyki z rejestrowaną na żywo elektroniką, a nade wszystko po prostu nierówne granie, bardziej mnie zmęczyły niż pozwoliły się zrelaksować i nastroić dobrze przed występem gwiazd wieczoru. Po półgodzinnym secie przyszedł czas na wytchnienie - chwilę przerwy.

Prawie dokładnie o 21, przy dźwiękach burzy, na scenie pojawiło się trio z Mighty Oaks, wsparte niemieckim perkusistą. Co ciekawe, z pierwszych czterech utworów, aż trzy nie znalazły się na debiutanckim Howl. Wypadły one na pewno bardzo interesująco, ale były nieco trudniejsze w odbiorze (momentami stylistyka bliska Sigur Ros) niż sympatyczne dźwięki znane z albumu.  Późniejszą część setlisty wypełniła muzyka z debiutu, a  kolejnym intrygującym pomysłem było umieszczenie dwóch hitów („Brother” i „Just One Day”) w środku koncertu.

A jak sam koncert? Niestety, dość słabo. Niewykraczający poza standard kontakt z publicznością i brak umiejętności kreowania klimatu sprawiły, że trudno było wczuć się w muzykę płynącą ze sceny. Chłopaki technicznie grali bardzo dobrze (szczególnie w dynamicznych momentach gitarowych), ale występ położył akustyk – było zdecydowanie zbyt głośno, a gitary dość często sprzęgały. Swoje dorzucił też człowiek odpowiedzialny za oświetlenie – wirujące kolorowe kółka raczej przyprawiały o ból głowy niż podkreślały piękno dźwięków.

Cóż tu dużo pisać – z dużej chmury, mały deszcz. Spodziewałem się występu pełnego emocji i pięknych dźwięków, a otrzymałem nudnawą, nieco męczącą sklejkę dźwięków. Chciałbym jednak podkreślić, że nie jest to do końca wina Mighty Oaks – zespół jest młody i na pewno brakuje im doświadczenia. Po prostu ich muzyka wypadłaby dużo lepiej w całkiem innej przestrzeni. Koncert wypełniony ich dźwiękami w nocy, na otwartej przestrzeni… Tak, to byłoby na pewno dużo większe przeżycie!

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS ArtRock.pl na Facebook.com
© Copyright 1997 - 2025 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.