Czwartkowy koncert Galahadu w piekarskiej Andaluzji był z pewnością najsłabszym z wszystkich występów tej brytyjskiej grupy, jakie dane było mi zobaczyć…
Co zawiodło? Nie, nie… Nie frekwencja. Ta, uwzględniając coraz trudniejsze realia, była naprawdę zaskakująco wysoka. Notę kolejnemu już w naszym kraju występowi legendy progresywnego grania obniża absolutnie słabe nagłośnienie. Powiedzmy sobie otwarcie – chwilami można było się poczuć, jak na średnio nagłośnionej szkolnej akademii. Niezbyt głośno, z wysuniętym do przodu wokalem i łupiącą - mocno tekturowo - perkusją oraz z chwilami kompletnie niesłyszalną gitarą i zupełnie spłaszczonym, bez jakiejkolwiek soczystości, basem. Dlaczego zwracam na to uwagę w tak szczegółowy sposób? Z prostego powodu. Momentami miało się wrażenie, że sam koncert idealnie pasuje do hasła: co innego widzisz, a co innego słyszysz. Artyści od samego początku ruszyli z wyjątkową werwą, natychmiast skupiając pod sceną wyrwaną z krzeseł publiczność. Tylko…, smutno było patrzeć na mocarnie szarpiącego za struny swojego basu Marka Spencera (przy okazji - świetny nabytek Galahadu, prawdziwy rockandrollowiec napędzający wydarzenia sceniczne), którego zaangażowanie szło w gwizdek, jak ta przysłowiowa para…
Trzeba przyznać, że przesympatyczni Brytyjczycy robili co mogli. Spory ruch na scenie, mnóstwo uśmiechów, zabawy i ciepły kontakt z najwierniejszymi fanami, którym chciało się ruszyć pod samą scenę. Z drugiej strony, trudno pominąć fakt słabszej formy głosowej Stuarta Nicholsona. W kilku utworach wyraźnie się męczył, a piękny This Life Could Be My Last, mówiąc delikatnie, położył w refrenach, uciekając z górek. Cóż, powie ktoś - to tylko rock. Tu liczą się emocje i spontaniczność. I niech tak zostanie. Ponadto, na usprawiedliwienie kapeli wpływają problemy, jakie ta miała z dotarciem do naszego kraju (ponoć muzycy praktycznie nie przespali nocy poprzedzającej sam występ).
Galahad promował tym koncertem swoje dwa, wydane w odstępie zaledwie kilku miesięcy, ubiegłoroczne albumy: Battle Scars i - przede wszystkim - Beyond The Realms Of Euphoria. Dlatego też kompozycje z tych krążków zdominowały 12 – utworową setlistę. Były zatem dwie części Salvation na sam początek, a potem jeszcze - z Beyond The Realms Of Euphoria - Guardian Angel, Secret Kingdoms, ...And Secret Worlds oraz Guardian Angel – Reprise. Battle Scars reprezentowały Singularity i zagrany na bis energetyczny Size The Day. Z wcześniejszego Empire Never Last poleciało nagranie tytułowe oraz wspomniane This Life Could Be My Last. Spośród klasyków wybrzmiał tylko obowiązkowy i niezniszczalny Sleepers, będący jednocześnie jednym z najjaśniejszych fragmentów występu.
Przed Galahad, nie pierwszy już raz (grupa supportowała Brytyjczyków cztery lata temu), w godzinnym występie zaprezentowała się poznańska załoga Lilith, której najnowszy album Alter Ego miał swoją premierę dokładnie w tym dniu. Nie dziwi zatem, że praktycznie cały występ zdominowały nagrania z tego właśnie krążka. Delikatnie gotyckie, metalowe granie, uzupełnione nutą progresji i przede wszystkim żeńskim wokalem, ładnie się prezentującej na scenie Agnieszki Stanisz, mogło się podobać.