Izraelscy mistrzowie orientalnego metalu po raz kolejny odwiedzili nasz kraj. Tym razem w roli gwiazdy wieczoru.
Wiem, że utyskiwanie na frekwencję staje się już mało oryginalne i nużące. Cóż, nieodzownym elementem powodzenia każdego koncertu jest publika. Jak nie dopisuje trudno mówić o jakimś sukcesie – z jednej, jak i z drugiej strony. Trudno też o tym fakcie nie wspomnieć. Tego środowego wieczoru z frekwencją było kiepsko, nawet w niewielkiej Proximie. Trochę ponad sto osób pewnie rozczarowało kapelę, która - jak wydaje się - mocno pnie się w górę. Poczynając od Mabool, poprzez The Never Ending Way of ORWarriOr, a na ostatnim All Is One kończąc artyści nagrywają krążki na naprawdę wysokim artystycznym poziomie i…
Cóż, najwierniejsi fani, którzy przybyli ich oglądać, ceniący sobie wspomniane ostatnie trzy albumy, z repertuaru byli z pewnością zadowoleni. Muzycy wyszli na scenę pół godziny przed 23 i zaczęli od Through Fire And Water z All Is One. Z promowanego tą trasą krążka usłyszeliśmy jeszcze tego wieczoru numer tytułowy, The Simple Man, Brother, Let The Truce Be Known, Ya Benaye i Children. Frontman Orphaned Land - Kobi Farhi - już na samym początku powitał zebranych głośnym Shalom Warszawa!. Ubrany w nieprzepasaną szarą tunikę, obwieszony koralami i zupełnie na boso, ze swoją charakterystyczną fryzurą i zarostem wyglądał jak… Chrystus. Cały czas przykuwał uwagę, to zaangażowaniem w swoistą misję, jaką artyści niosą swoją muzyką (mówił o niej więcej przed przepięknym Brother), to wymownym ludowym tańcem, świetnie komponującym się z tymi bardziej orientalnymi elementami ich muzyki.
A skoro o nich mowa. Przy ostatniej płycie Orphaned Land pracowało kilkadziesiąt osób. W efekcie tego powstał album pełen rozmaitych instrumentów, bogatych aranżacji i muzycznych dźwiękowych smaczków. Tymczasem na niewielkiej scenie Proximy materiał ten odgrywało tylko pięciu muzyków trzymających w dłoniach dwie gitary, bas, perkusyjne pałeczki i mikrofon. Zabrzmiało surowiej? Niezupełnie, bowiem od czego jest współczesna technika?! Publiczność mogła zatem usłyszeć i symfoniczne aranże, i chóry, i klawiszowe tła i wreszcie żeńskie wokalizy. Mimo tego wszystko wypadło bardzo naturalnie i z pewnością purystom li tylko żywego grania to nie przeszkadzało. Takie to mamy czasy - skoro technika pozwala, a budżet nie, trzeba sobie jakoś radzić.
Wróćmy jednak do samego koncertu, bowiem zebrani usłyszeli jeszcze przebojowe Sapari oraz Barakah, Olat Ha'tamid i In Thy Never Ending Way (którym zresztą zakończyli podstawowy set) z albumu The Never Ending Way of ORWarriOR. Z niego zabrakło mi tylko ukochanego The Warrior. Ów brak zrekompensował mi za to równie niesamowity Ocean Land z Mabool (z niego poleciały jeszcze Birth of the Three, The Kiss of Babylon i Norra el Norra). Bodajże najstarszą rzeczą tego wieczory była El Meod Na'Ala pamiętająca jeszcze poprzednie stulecie.
Muzykom, gorąco dopingowanym i czasami wspomaganym wokalnie przez garstkę fanów, towarzyszyły tuż za sceną filmowe projekcje prezentowane na przemian z okładką All Is One. Zagrali 80 minut i tuż przed północą, po jednym bisie, zeszli ostatecznie ze sceny. Po fajnym koncercie. Szkoda tylko, że tak niewielu chciało go zobaczyć.
Przed Orphaned Land zaprezentowały się kolejno: francuski The Mars Chronicles promujący debiutancką EP-kę, znany i ceniony, również francuski Klone oraz pochodzący z Jordanii Bilocate. Każda z kapel zagrała solidny półgodzinny set. Miłośnikom muzyki gwiazdy wieczoru mógł spodobać się wspomniany Bilocate, grający bardziej ciemną i mroczną odmianę orientalnego metalu, okraszoną do tego growlem. Fanów bardziej technicznego progmetalowego grania mógł ucieszyć występ muzyków The Mars Chronicles, do tego intrygująco ubranych w białe uniformy i z takowymi makijażami.