ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 25.11 - Poznań
- 26.11 - Kraków
- 26.11 - Warszawa
- 26.11 - Kraków
- 27.11 - Poznań
- 27.11 - Rzeszów
- 28.11 - Lublin
- 29.11 - Kraków
- 01.12 - Warszawa
- 29.11 - Olsztyn
- 30.11 - Warszawa
- 30.11 - Kraków
- 30.11 - Sosnowiec
- 03.12 - Gdańsk
- 04.12 - Wrocław
- 05.12 - Kraków
- 06.12 - Warszawa
- 04.12 - Poznań
- 05.12 - Warszawa
- 06.12 - Kraków
- 07.12 - Szczecin
- 06.12 - Kraków
- 06.12 - Jarosław
- 07.12 - Dukla
- 07.12 - Warszawa
- 08.12 - Warszawa
- 11.12 - Katowice
- 18.12 - Wrocław
- 01.02 - Warszawa
- 04.02 - Kraków
- 09.02 - Warszawa
- 21.02 - Gliwice
 

koncerty

21.08.2010

Elvis nie żyje, ale nic to: Living Colour mają się dobrze

Living Colour, Wrocław, klub Alibi, 18 sierpnia 2010 roku

Zawsze rozmowny Niels Van Hoornblower, były saksofonista The Legendary Pink Dots, kilka lat temu, po jednym z koncertów owego zespołu, opowiadał zgromadzonej wokół niego grupce miłośników Kropek o swoim pobycie w USA – i próbach grania razem z czarnoskórymi jazzmanami. Pointa była taka, że jako Europejczyk po prostu nie miał tej muzyki we krwi i ilekolwiek by ćwiczył, jakkolwiek dobry miałby słuch, nie mógłby swoim towarzyszom dorównać. Stylistyka, w jakiej obracają się Living Colour – z grubsza: nowoczesny hard rock, choć pisze się o nich także jako o pionierach tzw. funk metalu – kojarzy się raczej z białymi muzykami. Mimo to po wrocławskim koncercie wnioski muszą przypominać anegdotę Van Hoornblowera: biali nie byliby w stanie tak zagrać.

Frekwencja, jeśli wziąć pod uwagę wszelkie czynniki za i przeciw, nie powinna być ani rozczarowaniem, ani miłą niespodzianką – klub Alibi nie pękał w szwach, sala nie wiała też pustką; mogło na niej być około 150 osób. Koncert rozpoczął się późno: grubo po godzinie 21. W dodatku wydaje się, że czasu na rozgrzewkę potrzebował nie tylko zespół, ale i dźwiękowcy – trudno stwierdzić, czy to faktyczna zmiana, czy tylko kwestia przyzwyczajenia, jednak początkowo brzmienie mocno dawało się we znaki. Po kilku numerach przestało zwracać uwagę – tę już na stałe (prawie; o jedynym wyjątku później) przykuł zespół.

Relację z koncertu Living Colour można by zamknąć w dwu słowach: feeling i energia. Vernon Reid et consortes są grupą typowo sceniczną i nawet jeśli na płytach nie zawsze robią wrażenie, na żywo porywali do ruchu. Corey Glover nie tylko z łatwością przechodził od miękkiego, bardzo melodyjnego śpiewu do krzyków, ale też utrzymywał świetny kontakt z publicznością, zagrzewał ją do zabawy, a i sam, nieustannie pląsając wraz z pulsującym rytmem, zdawał się czerpać z występu wiele radości. Czasami przekrzykiwał się z Reidem, niekiedy – z audytorium, jak podczas rozciągniętego w czasie i urozmaiconego wstawionym w środek klasycznym rock and rollem wykonania „Elvis Is Dead”, gdy wokalista huczał w mikrofon samo imię Króla, informację o jego śmierci pozwalając wywrzeszczeć zgromadzonym.

Ale nie tylko Glover błyszczał – jak wspomniany na początku saksofonista podczas swoich zupełnie innych w charakterze koncertów, tak basista Living Colour Doug Wimbish dziarsko wkroczył z instrumentem pomiędzy skaczących fanów i przechadzał się, grając, czym w zachwyt wprawił szalejący pod sceną „młynek”. Za to druga połowa sekcji rytmicznej – bębniarz Will Calhoun – ponosi odpowiedzialność za jedyny nużący moment wieczoru: perkusyjna solówka w środku występu, choć bez wątpliwości kunsztowna (w dodatku wzbogacona obecnymi również w pozostałym czasie elektronicznymi efektami i samplami, dzięki którym można było odnieść wrażenie, że gra nie jeden, ale kilku muzyków), była po prostu stanowczo zbyt długa. Cóż, widać chwila wytchnienia potrzebna była niemłodym przecież kolegom z zespołu.

A potem znów hit za hitem, energia i – choć w teorii więcej tutaj rocka czy funku, a w praktyce pojawia się multum innych wpływów – czucie bluesa. Poza „Elvis Is Dead” nie zabrakło „Glamour Boys” czy bardziej znanego niż reszta utworów grupy razem wzięta numeru „Cult of Personality”, pojawił się (bardzo dobry) singlowy kawałek z ostatniej płyty – „Behind the Sun”. Bis był jeden, za to znów wydłużony i wykonany ze sporym udziałem zgromadzonych: jak Living Colour radzą sobie z klasykiem The Clash „Should I Stay or Should I Go”, można w niejednej wersji sprawdzić na popularnym serwisie z plikami video. Tak czy inaczej, jeżeli ma się ochotę na mocny, rasowo rockowy koncert, trudno o lepszy wybór niż obejrzenie tej czwórki nowojorczyków. Oni rytm mają we krwi.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
Mgławica Kalifornia - IC1499 by Naczelny
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.