1977
Następca Sztuczek z Ogonem już taki magiczny nie jest. "Wind And Wuthering" (
recenzja) jest dobrą, nawet bardzo dobrą płytą, ale jednak do poprzedniczki trochę jej brakuje. Co nie znaczy, że nie trzeba znać. Kilka przepięknych utworów tam znajdziemy – na przykład "Blood on The Rooftops", "Afterglow" czy "All in the Mouse Night". Za to koncertowy „Seconds Out” był doskonały. Natomiast następca "Leftoverture" - "Point of Know Return" utrzymuje poziom poprzedniego dzieła i ugruntowuje pozycję Kansas na amerykańskim rynku. Przynosi też kolejny wielki hit grupy – "Dust in the Wind". Do Yes wraca Rick Wakeman i w tym składzie zespół nagrywa znakomite "Going for The One" (
recenzja) z przepiękną suitą "Awaken" i dwoma dużymi przebojami – "Turn of The Century" i "Wonderous Stories". Emerson Lake & Palmer też wróciło po kilkuletniej przerwie, ale ich "Works" udane jest tylko w połowie – dokładnie druga i czwarta ćwiartka. Hawkwind po wymianie składu z połowy lat 70-tych staje się powoli zespołem Brock i różni muzycy, i po dwóch niekoniecznie bardzo udanych płytach, postarało sie i na rynek trafił "Quark Strangeness And Charm" – jeden z lepszych albumów grupy (tam jest "Sprit of The Age" i "Damnation Alley"). Zadyszka Gentle Giant powoli przechodzi w stan chroniczny – "The Missing Piece" to nie jest wielka płyta, za to na szczęście jeszcze z tamtego roku mamy bardzo dobry koncert – "Playing The Fool", Renaissance wydaje niezbyt przekonującą "Novellę". Peter Hammill reorganizuje swój zespół tak dogłębnie, że skraca nazwę do Van Der Graaf i pod tą nazwą ukazuje się płyta „The Quiet Zone/The Pleasure Dome” (
recenzja). Z prog-rockiem nie ma za dużo wspólnego, to już raczej nowa fala. Znowu więcej tu brzmień a'la Stranglers, Patti Smith, niż stare VDGG. Ale w ogóle to dobra płyta. Hammill w 1977 roku popełnił jeszcze swoją solową płytę "Over", przez wielu uważaną za najlepsze dokonanie Hammilla (ale on przez całe lata siedemdziesiąte nagrywał praktycznie tylko takie płyty, do każdej z nich pewnie by się spora grupa fanów przyznała, jako do tej najlepszej) Procol Harum żegnają się z publicznością całkiem udanym "Something Magic", A Jethro Tull – wprost przeciwnie, mają się bardzo dobrze, a nawet jeszcze lepiej – "Songs from The Wood" (r
ecenzja) to jedna z ich najlepszych płyt. Alan Parsons Project przyszykował następcę "Opowieści niesamowitych" – "I, Robot". Lepsze od debiutu nie jest, ale dziwne gdyby było. Na pewno udana płyta. Ciekawostka – to kolejna płyta Parsonsów, której inspiracją jest zbiór opowiadań fantastycznych – tym razem na warsztat wzięto prozę Izaaka Asimova. Mamy też pierwszy "występ" Camel w wersji z Sinclairem na basie, zwanej też Caramel. Mnie osobiście "Raindances" do końca nie przekonuje, ale znam takich co jak najbardziej. Supertramp wydaje kolejny znakomity album – "Even in The Quiest Moment" (
recenzja) ze słynnym "Fool's Overture". To był dobry rok...
Aboslutny mus:
Genesis – "Wind And Wuthering", "Seconds Out"
Kansas – "Point of Know Return"
Yes – "Going for The One"
Emerson Lake &Palmer – "Works" (ale tylko części Grega Lake'a i zespołowa)
Jethro Tull – "Songs from The Wood"
Dla zainteresowanych:
Hawkwind - "Quark Strangeness And Charm"
Gentle Giant – “Playing The Fool”
Procol Harum – "Something Magic"
Alan Parsons Project – "I, Robot"
Camel – "Raindances"
Supertramp – "Even in The Quiest Moment"
1978
Powstaje ostatnia wielka grupa prog-rockowa, z tych klasycznych, największych – UK. Początkowo zanosiło się, ze będzie to kolejna edycja King Crimson, ale jakoś nie wyszło. Na miejsce Frippa znaleziono Alana Holdswortha. Debiutancki album tej formacji to jedno z ważniejszych dzieł prog-rockowych (
recenzja). Były zespół Billa Brufforda, czyli Yes również przygotował coś nowego, no ale na „Tormato” zbyt wielu interesujących rzeczy nie ma. Kansas podsumowało swoja dotychczasową karierę koncertową albumem „Two for The Show” – jednym z najlepszych… itd. Camel tez wydało swoją pierwszą płytę koncertową – „A Live Record” – na pierwszym krążku były różne utwory, a na drugim sztandarowe dzieło grupy – „A Snow Goose” . Rzecz dobra, ale bez egzaltacji. Oprócz tego pojawiła się też i płyta studyjna – „Breathless” – dosyć specyficzna... (
recenzja). Tak samo Barclay James Harvest też wydało i płytę koncertową (druga w karierze) „Live Tapes” i płytę studyjną „XII”. O ile na płytach studyjnych, tak od trzeciej w górę jest raczej delikatnie miło, przyjemnie i melodyjnie, a czasem nawet nieco za słodko, to koncerty rządzą się jednak własnymi prawami – oczywiście dalej są to te same bardzo melodyjne piosenki, ale w wersjach koncertowych nabierają mocy i dostają takiego rockowego zadziora. Do tego okazuje się, ze John Lees oprócz tego, że ładnie śpiewa, bardzo dobrze gra na gitarze. Wspaniały koncert – jeden z najlepszych… itd. „XII” – było to pożegnanie z klawiszowcem Wooly Wolfstenholmem. Od tej pory grali jako trio. Z Jethro Tull było tak samo. Wydali znakomita koncertówkę „Bursting Out”, a do tego bardzo dobry album studyjny – „Heavy Horses”, zawierający wielki przebój „Moths” (pierwszy utwór JT jaki usłyszałem) Emerson Lake & Palmer pojechali na urlop na Bahamy i umyślili sobie, ze przy okazji płytę nagrają, co by im się koszta eskapady zwróciły (zupełnie jak polskim turystom w tamtych czasach). Przy okazji urlopu to można panienkę poderwać i przy okazji wstydliwej choroby się nabawić, a nie płytę nagrywać. „Love Beach” (zwane też „Love Bitch”) jest idealnym tego potwierdzeniem. Z Genesis ubył Hackett, a pozostali trzej muzycy nagrali
z rozpaczy album o odpowiednim do tego wydarzenia tytule „…And The There Were Three” (
recenzja) – taki sobie. Zabrakło gitary Hacketta i zrobiło się nieco monotonnie. Ale dzięki sukcesowi na listach przebojów singla „Follow you, Follow Me” posplacali wszystkie długi. Sam Hackett wydał swoją kolejną płytę „Please Don’t Touch”, zatrudnił na niej bardzo wielu znakomitych wokalistów – takich Randy Crowford, Richie Havens, czy Steve Walsh z Kansas. Alan Parsons Project wydał swój kolejny album, „Pyramid” – moim zdaniem lepszy niż „I, Robot”, chociaż opinie na jego temat krążą różne. W każdym razie to moja ulubiona płyta Parsonsów. Moja ulubiona płyta Renaissance też jest z tego roku – „A Song for All Seasons”(
recenzja) to najlepiej wyprodukowana i najlepiej brzmiąca płyta tej grupy (świetne zaaranżowana orkiestra), oprócz tego świetna muzycznie - „Opening Out”, „The Day of the Dreamer”, tytułowa suita, a do tego to wszystko okraszone dużym singlowym hitem – „Nothern Lights”. Mike Oldfield prezentuje swoje najokazalsze dzieło – podwójny album „Incantations”. Może i zaczyna lekko zalatywać nudą, ale akurat „Zaklęcia” lubię najbardziej z wszystkich jego płyt. Po kilku latach przerwy ponownie na scenie pojawili się The Moody Blues. Jednak okazało się bardzo szybko, że to był już ostatnie podrygi tego składu. Klawiszowiec, Mick Pinder ponoć jawnie demonstrował swoje desinteressment jeżeli chodzi i o płytę i dalszą działalność zespołu, i skończyło się to tak jak musiało – Pindera w zespole przestało być. Na jego miejsce przyszedł Patrick Moraz znany wcześniej z pracy w Yes. Tam miał coś do powiedzenia, ale w The Moody Blues został tylko facetem do obsługi różnych elektronicznych gadżetów. W każdym razie „Octave” „zmęczyli” jeszcze w składzie z Pinderem. I to może nie było to, chociaż płyta ogólnie niezła ze śliczną balladą „Day We’ll Meet Again”, która ją kończy. Ale już wtedy Moodies byli zespołem pop-rockowym. Strawbs też podążało w podobnym kierunku, tyle, że znacznie dłużej , bo pewnie już od dobrych kilku płyt i nagrało album „Deadlines” (pierwszy i jedyny dla Aristy). Tyle, że jest to naprawdę bardzo udana płyta. Niestety poniosła klapę i zespół wypadł z obiegu na długie lata. Dwa lata zajęło Peterowi Gabrielowi ułożenie sobie jakoś muzycznego życia i nagranie debiutanckiego (jako solisty) albumu. Tak jak w przypadku innego Petera (Hammilla) debiut Gabriela to zbiór różnych dosyć rockowych piosenek, znacznie bliższych mainstreamowi, niż ówczesna muzyka Genesis. Swoje solowe płyty wydali tez dwaj muzycy Pink Floyd – David Gilmour - „David Gilmour” i „Rick Wright – „Wet Dream” (
recenzja) – obie bardzo udane, chociaż też wiele nie mające wspólnego z twórczością Pink Floyd, przynajmniej, jeżeli chodzi o Gilmoura, bo klawisze Wrighta zawsze były duszą Floydów i trudno , żeby nie dało się tego usłyszeć w jego solowych dokonaniach. Hammill nagrywa swoja pierwszą solowa płytę po rozwiązaniu VDG(G) – „The Future Now” – jak ma to ostatnio w zwyczaju, jest to płyta z okolic nowej fali. Jak widać ruch w interesie był spory. Steve Hillage kontynuuje swoją owocną, ale niezbyt długą karierę solową – „Green” to jest najpewniej jego najlepsza płyta. Fani Porcupine Tree powinni ją poznać, żeby wiedzieć skąd wziął się ich ulubiony zespół. Bardziej warte uwagi są koncerty, niż płyty studyjne.
Absolutny mus:
UK – „UK”
Kansas – „Two for The Show”
Barclay James Harvest – “Live Tapes”
Jethro Tull – “Bursting Out”
Dla zainteresowanych:
Camel – “A Live Record”, “Breathless”
Jethro Tull – “Heavy Horses”
Steve Hackett – “Please Don’t Touch”
Alan Parsons Project – “Pyramid”
Renaissance – “A Song for All Seasons”
Strawbs – “Deadlines”
Peter Gabriel – “Peter Gabriel”
Rick Wright – “Wet Dreams”
David Gilmour – “David Gilmour”
Steve Hillage – “Green”
1979
Jaki piękny pogrzeb! Wielkie czasy prog-rocka kończą się kilkoma naprawdę znakomitymi płytami. UK nagrywa swój drugi album „Danger Money” (
recenzja) i mimo, że już bez Brufforda i Holdswortha, i ich jazzowych ciągotek, to jednak jest to dzieło. Jeszcze tylko koncerty w Japonii udokumentowane krążkiem „Night After Night” i można zamknąć kramik. „The Wall”(
recenzja) Floydów to też koniec pewnej epoki w karierze zespołu. Była to przecież ostatnia płyta na której zespół wystąpił jako kwartet. Krotko po nagraniu „Ściany” Waters usunął z zespołu Wrighta. Moim zdaniem zbyt pochopnie, chociaż w tym czasie Wright przechodził ostry kryzys rodzinny, jego forma psychiczna była pod psem i w studiu to najwyżej nadawał się do parzenia kawy. No ale taki zespół to nie do końca musi być tylko i wyłącznie biznes, tylko można czasem poczekać na kolegę, który ma zły okres i to jeszcze nie do końca ze swojej winy. „The Wall” to w sumie dzieło Watersa, który w ten sposób próbował powalczyć ze swoimi różnymi demonami przeszłości – głównie z dzieciństwa i dorastania bez ojca. Bardzo udana psychoterapia, chyba pod każdym względem. Swego czasu moja dobranocka.
Poza tym Emerson Lake & Palmer już nie ma, powoli dogorywa Gentle Giant, została im już tylko jedna płyta, Parsonsowi przytrafiło się lekko nieświeże „Eve”. Kansas też już ma zadyszkę – „Monolith” zawiera sporo bardzo dobrej muzyki, ale wypełniaczy już tak z pół płyty… Jethro Tull wydaje swój ostatni „klasyczny” album „Stormwatch”. Potem skład się posypał, a Anderson, Barre i kilku wynajętych ludzi skleciło koszmarka „A”. Renaissance też po raz ostatni gra „swoje” na „Azur d’Or”, potem odchodzi dwóch członków zespołu, a zespół jako trio zaczyna kombinować z brzmieniami typu new romantic. Manfred Mann’s Earth Band też kończy lata siedemdziesiąte zupełnie dobrą płytą – „Angel Station”. Tony Banks debiutuje jako solista – „A Curious Feeling” to bardzo przyjemny album, utrzymany w stylistyce Genesis. Nagrane bez Woolfstenholme’a „Eyes of The Universe” BJH to dryf zespołu w stronę rockowego środka, do tego klawisze na tej płycie brzmią przeraźliwie plastikowo. Słychać, że brakuje klawiszowca na pełny etat. Hackett, uwolniony od obowiązków zespołowych, wydaje kolejną płytę solową, bardzo dobrą, zatytułowana „Spectral Mornings”, a Peter Hammill również kolejną, również bardzo dobrą i ponownie bardziej dla fanów nowej fali - „pH7”. Hawkwind poszedł jeszcze dalej – „PXR5” to prawie punkowa rzecz. Oldfield z powodu braku pieniędzy ściboli lekko marnawe „Platinium”, na szczęście chce też coś uratować z bardzo kosztownej trasy koncertowej i do sklepów trafia bardzo udany, dwupłytowy koncert „Exposed”. W Camel kolejne roszady personalne – odszedł Bardens, odszedł Rychu Sinclair, przyszedł Colin Bass. Powstała też nowa płyta, „I Can See Your House from Here” – przeraźliwie nierówna, kilka pięknych momentów jak “Ice” czy “Hymn for Her” i kilka koszmarków jak „Remote Romance”. Wielki sukces komercyjny odnosi Supertramp płytą „Breakfast In America”. Rzecz bardzo dobra muzycznie, chociaż dosyć daleka od typowo progresywnych brzmień, raczej to też jest rock środka. Tyle, że Supertramp w ogóle dosyć trudno byłoby uznać za prog-manów na „pełny etat”. To był zespół, który zawsze skupiał się na tworzeniu piosenek, dłuższe utwory zdarzały im się bardzo rzadko.
Poza tym – poza tym znacznie ciekawsze rzeczy dzieją się poza rockiem progresywnym. Co cwańsi punkowcy „założyli” nowa falę, ze względu na postęp w elektronice i znaczny spadek cen różnych klawiszowych piskadeł szykuje się spore zamieszanie w muzyce popowej. W metalu zaczynają się dziać coraz ciekawsze rzeczy, debiutował Samson, Motorhead nagrali „Bombera”, Judas Priest wydali genialny koncert „Unleashed on East”, a do podboju sceny muzycznej szykuje się cały tabun świetnych zespołów, które potem nazwano New Wave of British Heavy Metal.
Absolutny mus:
Pink Floyd – „The Wall”
UK – „Danger Money”
Dla zainteresowanych:
Jethro Tull – “Stromwatch”
Renaissance – „Azur d’Or”
Tony Banks – „ A Curious Feeling”
UK – “Night After Night”
Steve Hackett – “Spectral Mornings”
Peter Hammill – “pH7”
Mike Oldfield – “Exposed”
Supertramp – “Breakfast in America”
Kansas – “Monolith” (z zastrzeżeniami)
Manfred Mann’s Earth Band – „Angel Station”
1980-teraz
Czyli zmiotki i wyskrobki
Jak to? Trzydzieści lat i same zmiotki i wyskrobki? No. A czego nie? Co takiego ważnego wydarzyło się w prog-rocku przez ten czas? Marillion, Porcupine Tree i Dream Theater. Przy czym ci ostatni to prog-metyle, częściej postrzegani bardziej jako zespół metalowy niż progresywny.
W ogóle to gatunek przestał się rozwijać. Trudno powiedzieć dlaczego. Może formuła się wyczerpała? A może ludzie, którzy potem zaczęli go robić byli mniej zdolnie od pionierów? A może ważne jest też to, że ci co pierwsi zaczęli się tym zajmować, musieli to najpierw wymyśleć, nie mieli żadnego wzorca? Może też dlatego, że często byli to ludzie o bardzo starannym wykształceniu muzycznym, dobrze znający muzykę klasyczną, a również zafascynowani ówczesną muzyka rozrywkową i próbowali to w jakiś sposób połączyć. Na ile współcześni tytani prog rocka mają podobne przygotowanie muzyczne jak ich idole? Podejrzewam, że w bardzo nikłym procencie. Uważam też, że jeśli ktoś wzoruje się na jakimś wykonawcy, nigdy nie będzie lepszy od niego. Ze świecą szukać takich, którzy oprócz wymienienia koryfeuszy rocka wspomną o wpływach z jazzu, muzyki klasycznej. Ile jest takich, którzy oprócz zachwycania się muzyką idola, sięgnie po muzykę która go inspirowała, szczególnie jeśli to nie jest rock? Pewnie trochę przesadzam robiąc z współczesnym prog-manow muzycznych dyletantów, ale słuchając bardzo wielu płyt ma się nieodparte wrażenie, że ich twórcy słuchają tylko i wyłącznie rocka. I to nawet niespecjalnie wiekowego. Rock progresywny od wielu, wielu lat coraz bardziej doświadcza skutków chowu wsobnego. Krzyżowanie się osobników w niewielkiej populacji, brak znaczących ilości świeżej krwi, prowadzi do tego, że kolejne pokolenia są coraz mniejsze i słabsze. Zastanówmy się tak na spokojnie, bez emocji – kiedy powstała ostatnia ważna dla prog-rocka płyta? 15 lat temu „Sky Moves Sideways”. Od tego czasu dzieła o podobnym kalibrze historia nie stwierdziła. Tylko, czy jest jakakolwiek szansa na odrodzenie. Poza tym gatunek drastycznie stracił na popularności, przestając być muzyką elitarną, a stając się muzycznym marginesem. Jeżeli w latach siedemdziesiątych można było znaleźć ze dwudziestu wykonawców, którzy regularnie „punktowali” na listach przebojów, sprzedawali swoje płyty w setkach tysięcy egzemplarzy, to dziesięć lat później pozostało już tylko kilku takich i to oprócz Marillionu sama „stara gwardia”, a teraz jest tylko Dream Theater i obijający się w trzeciej dziesiątce list przebojów Marillion. Kondycja rynkowa Porcupine Tree do tej pory była raczej mizerna. Ale chyba zaczyna się nieco zmieniać, bo w USA najnowsza płyta dotarła do 25go miejsca. Natomiast artystycznie – co sądzę o współczesnym prog-rocku napisałem
tu . Ważne jest też to, że mimo wszystko popularność grupom prog-rockowym „napędzały” nie dwudziestominutowe suity (chociaż czasami też), a głównie krótkie, kilkuminutowe utwory, które lądowały na listach przebojów, które radio puszczało – te wszystkie „Lucky Many”, Noce w Białej Poświacie, Bielsze Odcienie Bieli i tym podobne niesamowicie pomagały tym grupom zaistnieć. Absolutnie nie były to utwory robione pod publiczkę, po prostu ówcześni progmani nie bali się melodii. Nie było dla nich dyshonorem stworzyć fajną, przebojową piosenkę. Chyba tego też brakuje współczesnym wykonawcom – od czasów „Kayleigh” i „Incommunicado” trudno znaleźć hiciora na szczytach list przebojów, sprokurowanego przez tego typu wykonawcę. Przepraszam – zwracam honor – w Polsce się to niektórym zdarzało – Collage, Quidam, Riverside. Ale na świecie? Nie pamiętam. Takich smętnych rozważań na temat współczesnego progressive mógłbym snuć jeszcze dużo. Ale w tym tekście to nie o to chodzi. Ma to być krótki przewodnik dla początkujących. Mam nadzieję, że komuś się przyda.
Koniec.