ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 07.11 - Kraków
- 08.11 - Opole
- 09.11 - Bielsko-Biała
- 10.11 - Zabrze
- 11.11 - Łódź
- 15.11 - Gniezno
- 16.11 - Kłodawa Gorzowska
- 17.11 - Zielona Góra
- 22.11 - Żnin
- 23.11 - Koszalin
- 24.11 - Gdynia
- 08.11 - Warszawa
- 09.11 - Kraków
- 08.11 - Sosnowiec
- 09.11 - Pszów
- 10.11 - Częstochowa
- 09.11 - Warszawa
- 10.11 - Siedlce
- 10.11 - Końskie
- 16.11 - Bydgoszcz
- 11.11 - Wrocław
- 11.11 - Kraków
- 11.11 - Warszawa
- 17.11 - Kraków
- 19.11 - Kraków
- 20.11 - Warszawa
- 21.11 - Warszawa
- 22.11 - Bydgoszcz
- 23.11 - Poznań
- 24.11 - Katowice
- 21.11 - Katowice
- 22.11 - Poznań
- 23.11 - Łódź
- 24.11 - Piekary Śląskie
- 23.11 - Warszawa
- 24.11 - Wrocław
- 26.11 - Kraków
- 24.11 - Warszawa
- 25.11 - Poznań
- 26.11 - Warszawa
 

koncerty

08.05.2010

TRANSATLANTIC, POZNAŃ, ARENA, 06.05.2010, godz. 20.00

Widowisko na absolutnie światowym poziomie zafundowała w poznańskiej Arenie formacja Transatlantic. W sumie, można było się tego spodziewać. Szkoda jednak, że tak niewielu chciało ten „progresywny majstersztyk” zobaczyć…

Dlaczego Arena ściągnęła czwartkowego wieczoru tak nielicznych i świeciła pustkami? Czyżbyśmy byli już nieco kapryśni? Po latach posuchy, gdy za „żelazną kurtynę” docierały nieliczne zachodnie gwiazdy i czasach ustrojowo - gospodarczej transformacji, w której uczyliśmy się robienia koncertów na światowym poziomie, doszliśmy do momentu, w którym przybywają do nas niemalże wszyscy i to całkiem często. Czy to zdecydowało o tym? A może takie po prostu mamy czasy. Czasy, w których na odbywającą się dzień później w Katowicach galę wulgarnego i chamskiego „kopania się po czym popadnie” przyszło kilkanaście razy więcej ludzi. Choć już starożytnych Rzymian żądza krwi ściągała w niebotycznych ilościach do Koloseum, to jednak to – być może nie na miejscu i mocno na wyrost – porównanie, wiele mówi o kondycji współczesnego społeczeństwa. A może nie warto bawić się w jakieś pseudofilozoficzne uzasadnienia i pójść na skróty, pisząc o nieatrakcyjnym dla masowego słuchacza zespole, wysokich cenach biletów i słabej promocji (pytam o to z dużym przekąsem, wszak organizator ma już na swoim koncie wiele spektakularnych koncertów, do tej pory gorąco wspominanych przez fanów, zatem jak to się robi, wie doskonale).

Wyszli z dwudziestominutowym opóźnieniem, witani bardzo gorąco przez wszystkich tych, którym zamarzyło się zobaczyć ich po raz pierwszy w Polsce. Pięciu herosów współczesnego rocka progresywnego, wywodzących się z kapel, których nazwy elektryzują każdego miłośnika dobrego rockowego grania. Na przestronnej scenie Areny zajęli – bez żadnego zaskoczenia chyba dla nikogo – dokładnie takie miejsca, jakie mają w zwyczaju (fani dzierżący w dłoni okładkę „Live In America”, czy oglądający DVD, „Live In Europe”, wiedzą o czym mówię). Zatem od lewej – Neal Morse. Na podwyższeniu, za zestawem dwóch klawiatur i umocowanym, tradycyjnie już przy ustach, mikrofonie. Ubrany w zwykłą koszulę emanował, ten „rockowy kaznodzieja”, ogromnym ciepłem i sympatią. W samym sercu sceny ulokowali się Roine Stolt z The Flower Kings i Pete Trewavas z Marillion. Największy i najmniejszy? Jeden i drugi we wzorzystych, kolorowych koszulach. Pierwszy z nich najbardziej spokojny i stateczny. Drugi nie potrafiący ustać w bezruchu. Za nimi schowany Daniel Gildenlow. Niemiłosiernie chudy, z krótszymi, ufarbowanymi na czarno włosami i dużymi słonecznymi okularami, stylizowanymi na lata siedemdziesiąte, pamiętającymi Bee Gees i Abbę. Nie w centralnym punkcie, jak ma to w zwyczaju podczas koncertów Dream Theater, lecz zupełnie z boku, roztoczył swoje królestwo, jak zawsze wszędobylski Mike Portnoy, wulkan energii i perkusyjnego kunsztu. Tego wieczoru – przyjmując zespołowe zasady – był i tak wyjątkowo spokojny, rzadziej spluwając (jak to zwykle czyni) i podrzucając pałeczkami.

Dla wszystkich tych, którzy śledzili relacje z wcześniejszych koncertów trasy, setlista nie była zaskoczeniem. Zagrali dokładnie to, co zagrać mieli. W pierwszej jego części wybrzmiał zatem w całości ostatni album, „The Whirlwind”. Prawie osiemdziesiąt minut grania non stop, bez komentarzy i przerywników, upłynęło w ekspresowym tempie. Z początku, dźwiękowiec oszczędzał uszy słuchaczy, potem, z każdą minutą podkręcał potencjometry, by w finale chyba jednak troszeczkę przesadzić. Nie zmienia to postaci rzeczy, iż nagłośnienie mogło zadowolić wybrednych. Wróćmy jednak do scenicznych wydarzeń. Główny wokalista Transatlantic – Neal Morse – zaczął występ z niezbyt rozgrzanym głosem, w wyniku czego przytrafiło mu się kilka wokalnych wpadek. Nie miało to jednak kompletnie żadnego znaczenia, wobec ogromu wielkiej i kapitalnie serwowanej muzyki. Najmocniejszy moment tej pierwszej części? Jej końcówka z „Is It Really Happening?” i patetycznym, śpiewanym wzniosłym głosem przez Morse’a, „Dancing With Eternal Glory”. Już wtedy chyba wszyscy wiedzieli, że ten wieczór będzie magiczny.

Zanim jednak owa magiczność się spełniła, Mike Portnoy zapowiedział piętnastominutową przerwę, która lekko się… wydłużyła. Po niej poszły długie killery z dwóch pierwszych płyt Transatlantic. Na początek półgodzinny „All Of The Above” z debiutanckiego „SMPT”, oddzielony od kolejnej „cegły”, „Duel With The Devil”, przepiękną balladą, „We All Need Some Light”. W tej ostatniej, obowiązki głównego wokalisty przejął Roine Stolt zastępując, śpiewającego zazwyczaj tę piosenkę, Morse’a. W drugiej części występu, wykonawstwo i swoboda sceniczna porażały jeszcze bardziej. Skrytego z tyłu sceny Gildenlowa roznosiła wręcz energia podczas gry na gitarze, akustyku, klawiszach czy wszelkiego rodzaju perkusjonaliach, a dla przykładu oświetleniowiec robił istne szoł, kapitalnie podkreślając każdy dźwięk odpowiednim światłem.

Była dokładnie 23, gdy artyści zakończyli podstawowy set. Wiadomo było jednak, że za chwilę pojawią się bisy. Na początek krótka, przejmująca ballada, „Bridge Across Forever” zagrana i zaśpiewana w skupieniu przez Morse’a i Stolta, oświetlonych przez cztery wiązki filetowo – zielonych świateł. A potem… A potem był niezwykły, półgodzinny finał ze „Stranger In Your Soul”, w którym działy się rzeczy – nie boję się tego napisać – wielkie! Bo muzycy nie odmówili sobie poflirtowania z cudzą muzyką i wpletli do całości fragment „Red” King Crimson, a Neal Morse bardzo płynnie, bez jakiejkolwiek przerwy w grze, zastąpił na perkusji Mike’a Portnoya. Myślicie, że na tle „Wielkiego Mike’a” prezentował się przeciętnie? Absolutnie!! Za bębnami czuł się tak, jakby przez ostatnich kilka lat nic innego nie robił. Portnoy, który nota bene, aż trzykrotnie zmieniał koncertowy strój, nie został jednak zupełnie bezrobotny! Chwycił za gitarę i popisywał się tappingiem. Eeech… Mogłoby to trwać i trwać, ale za dwadzieścia minut miała wybić północ i… trzeba było kończyć. Przy entuzjastycznym aplauzie artyści długo kłaniali się publiczności…

Piękny wieczór, być może historyczny. Bo czy zbiorą się kiedyś jeszcze raz i wpadną do nas? Być może. Ci, którzy nie byli, mają jednak czego żałować.

Setlista:

Część I
1. The Whirlwind

Część II
2. All Of The Above
3. We All Need Some Light
4. Duel With The Devil

Bisy:
5. Bridge Across Forever
6. Stranger In Your Soul

Fotografie koncertowe: Mariusz Danielak
Fotografie autora z muzykami: Roman Walczak

Specjalne podziękowania dla Piotra Kosińskiego i Romana Walczaka

 

Zdjęcia:

Mike Portnoy - Poznań, Arena, 06.05.2010
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.