Minęły 2 lata (a może i więcej?) od pierwszego spotkania z muzyką Riverside… Panowie zdążyli nagrać demo, dwa albumy, minialbum, i wydać pare singli. Zwiedzili pół świata, koncertując tu i ówdzie… No i zawitali 6 października do katowickiego Mega Clubu.
Gdzie te czasy, kiedy sami rozkładali sprzęt na scenie? Gdzie te czasy, kiedy Mariusz nieśmiało wychodził przed publiczność i zapowiadał kolejne utwory? Minęły, bezpowrotnie. I dobrze! Riverside można dzisiaj nazwać w pełni profesjonalnym bandem! Niemal perfekcyjne nagłośnienie, świetne światła, ekipa techniczna… hej, Panowie – jestem z Was szczerze dumny!
Ale zacznijmy od początku – Moonlight. Cóż, nie ukrywam, że muzyka tej grupy nigdy nie należała do moich faworytów, i raczej nie będzie. Nie te klimaty, nie ta wrażliwość, nie ten wokal, nie te dźwięki, nie ta charyzma. Rola suportu ewidentnie im nie sprzyja. Wyglądali jakby byli zawstydzeni faktem grania przed zespołem, nota bene dużo młodszym stażem. Nie wypadli przekonująco – ani muzycznie, ani scenicznie. I to się czuło wśród publiczności, która dość ciepło przyjęła ten występ, ale jeżeli porównamy to z tym co wydarzyło się później – ach szkoda w ogóle się rozpisywać. Reasumując – przyzwoicie.
No i zaczęło się, zanim jeszcze muzycy wyszli na scenę, cała sala skandowała „RIVERSIDE!” – to niesamowite, że w ciągu 2, 3 lat zespół zgromadził wokół siebie tak wierną i liczną grupę fanów – od młodzieży po seniorów. Piękne instrumentalne intro, poprzeplatane z – uwaga – Shine On You Crazy Diamond, wiadomego zespołu. No a póżniej już poszło – Volta Face, Turned You Down, Loose Hart i mój bodaj ulubiony z nowego albumu – tytułowy Second Life Syndrome z porażającą solówką Grudnia. Mówcie co chcecie, ale ten chłopak ma to coś, ten feeling, który sprawia, że dźwięki płyną i pieszczą zmysły. Chłopaki generalnie forsowali nowy album – kapitalne wykonanie Dance With Shadow czy Reality Dream III!!! Na koniec standartowo – The Curtain Falls, z już przećwiczonym wychodzeniem po kolei każdego z muzyków ze sceny – oj Panowie, co wy byście zrobili bez tego utworu? Jak to się zawsze ładnie układa!
No ale wiadomo, bisy muszą być! Były aż trzy! Pierwszy – The Same River w dość intrygującej wersji, powiedziałbym, że mocniejszej. Następnie Reality Dream II, i znowu standardzik riversajdowski – zwolnienie tempa i przedstawienie zespołu (tak, Mitloff dał się skusić ;)). Na koniec doskonale wszystkim znany Out of Myself, wykrzyczany przez Mariusza i publiczność!
To był naprawdę świetny koncert! Muzycy się bawili, a Grudzień sprawiał wrażenie nie dowierzającego w to co widzi, patrząc w skandujący tłum, prawda Grudniu?
Śląska publika dopisała, Mega Club znowu pękał w szwach… było duszno i piekielnie gorąco, ale to nie przez kiepskie warunki lokalowe, proszę Państwa, a przez to, czego zespół Riverside dokonał tego wieczoru.
Jeszcze raz powtórzę – To był świetny koncert! Następnym razem zobaczymy się pewnie w Spodku!