Dopiero dzisiaj, kilka dni po 26 Sierpnia 2006 zebrałem myśli i zdecydowałem się napisać relację z tego niesamowitego wydarzenia. Superlatywy można mnożyć w nieskończoność, więc przejdę od razu do rzeczy. Miałem to podwójne szczęście, żeby wymienić odcinek biletu na opaskę dosyć wcześnie (ok. 17), kiedy w kolejce stało się dosłownie kilka minut. Gdy później zobaczyłem te olbrzymie sznury ludzi, odetchnąłem, że mam już opaskę wokół nadgarstka. Ponoć przed koncertem, po opaski stały jeszcze tysiące ludzi więc organizator olał ten pomysł i zaczął wpuszczać tłum sprawdzając bilety, nawet już bez rewidowania ludzi.
W sektorze A1 też pojawiłem się w miarę wcześnie, a kiedy było coraz gęściej ustawiłem się 10m od lewego głośnika tuż przy barierce, takie miejsce też mogę zawdzięczać fartowi, bo widziałem wszystko może z wyjątkiem części 40 osobowej symfonii Preisnera. Na sześciu telebimach zawieszonych dwoma dźwigami nad sceną można było obserwować dowcipy kamerzystów, którzy pokazywali komórki, ręce ludzi no i słynnego misia :) Niemal punktualnie o 21 dotarło do mnie bicie serca i tym cudownym riffem rozpoczął się koncert od Speak To Me. Dźwięki płynęły bardzo czysto i chyba nie było miejsca z którego lepiej było słychać, szkoda że niektórzy na prawdę nie mogli oddać się muzyce, bo nagłośnienie nie było zadowalające w każdym miejscu. Nie wiem jak w innych miejscach ale wokół mnie ludzie nie reagowali jakoś specjalnie żywiołowo. Mało braw (na początku), mało śpiewu (chociaż to może i lepiej). Poza tym niektórzy nadużywali uprzejmości fizycznej i niegrzecznie przepychali się byle bliżej sceny. Cóż, ja to robiłem dosyć grzecznie, po prostu kiedy widzę miejsce przede mną, robię krok do przodu a nie rozbijam się między ludźmi odsuwając ich jak pionki. No ale wróćmy do koncertu..
Time z początkowym "tykaniem" Pratta na basie rozruszał odrobinę publiczność, która zaczęła śpiewać te legendarne wersy wraz z Davidem. I tu właśnie Wright po raz pierwszy się nie popisał i po raz drugi zaśpiewał "no one told you when to run, you missed the starting gun". Cóż za ironia zważając na treść tych słów :) Każdy wie, że potem następuje solówka, ale drugi raz solówki grać to tak trochę nie bardzo, więc po kilku taktach lekko zdezorientowani muzycy przeszli już zgodnie do repryzy Breath. Potem słyszeliśmy Castellorizon gdzie oświetlony smugą reflektora Gilmour gra na banjo/gitarze, a symfonia w tle dopełnia tego dzieła. Na On An Island naprawdę można było odpłynąć, subtelne chórki, świetna gra symfonii i emocjonalne solówki Gilmoura wprawiły tłum w osłupienie, chociaż widziałem trochę bujających się osób ;) Po spokojnym The Blue, z partią Leszka Możdżera usłyszeliśmy Red Sky At Night gdzie Gilmour zaprezentował się z saksofonem, później This Heaven, Then I Close My Eyes oraz Smile, które w skali całego koncertu są raczej niedoceniane. Kolejność utworów była odrobinę inna niż na płycie. Polegało to na wstawieniu Take A Breath po Smile. Do tego momentu było całkiem smętnie, więc dla tych którzy wolą mocne przyłożenie od melancholii On An Island, nie było już za wiele interesujących rzeczy w pierwszym secie poza Take A Breath kiedy światła zaatakowały drapieżniej, a stroboskop zwrócił uwagę przymknionych oczu. Cudnie zabrzmiało wyciszenie i crunchowa gitara Gilmoura. Poza tym taką symfonię jak tu, można było usłyszeć dopiero w High Hopes. Zanim skończył się pierwszy set usłyszeliśmy jeszcze A Pocketful Of Stones i Where We Start. Po 15 minutowej przerwie, Gilmour podziękował za cierpliwość i poprosił o ciszę, bo zaraz zagrają Shine On You Crazy Diamond. Co więcej intro do piosenki zagrane na kieliszkach z czerwonym winem budziło duży podziw. Wersja co prawda nieco akustyczna i bez wielkiego rozmachu, ale spodziewałem się tego, bo Shine On tak właśnie jest prezentowany na całej trasie, ze zmienioną melodyką podczas skromnego refrenu. Ślicznie to wyszło na klasycznym biało-czerwonym stratocasterze Gilmoura. Wokalnie David tu troszkę nie domagał, ale mimo tego utwór wyszedł bajecznie, Tradycyjnie, za saksofon złapał się Dick Parry i pokazał co potrafi. Następnie troche już mniej klimatu w kawałku Wot's.. Uh The Deal żeby już potem zaczęła się prawdziwa uczta dla flojdowców.
Oprawa wizualna Astronomy Domine to prawdziwy szał kolorów i świateł, w dodatku psychodeli nadawała legendarna projekcja kolorowej cieczy na tyłach zespołu. Kiedy ucichło, Gilmour zaczął grać i śpiewać Fat Old Sun, niestety gitara slide Jon'a Carrin'a nie zadziałała, upomniany przez Davida zapytał "Can I get this working first?", Gilmour musiał zacząć jeszcze raz, z uśmiechem zapowiedział drugie podejście "Fat Old Sun, take two" i poszło już gładko i przyjemnie. Jednak wiele jeszcze było przed nami, dźwięki dzwonu wywołały owację i High Hopes chwyciło wszystkich za serca. Symfonia Preisnera spisała się na medal, wrażenia nie zepsuła nawet pomyłka Gilmoura w solówce na slide, chociaż moim zdaniem to była po prostu mała luka. Następnego numeru mało kto się spodziewał, suita Echoes zrobiła ogromne wrażenie, kolejny wielki show, popisy na linii Gilmour-Wright, plus ta "śmiejąca się" gitara, w dalszej części utworu. Przez większość utworu, scenę wypełniła mgła, na której mieniły się światła i tańczyły lasery rodem z trasy The Division Bell. Po wielkich brawach usłyszeliśmy najpiękniejszy utwór pod słońcem, czyli Wish You Were Here, Gilmour jak zawsze śpiewał skatem razem ze swoją akustyczną gitarą, a ludzie śpiewali słowa razem z nim samym. Przedostatni utwór to swoisty tribute dla Solidarności - A Great Day For Freedom, przypomniał z jakiej okazji odbył się ten koncert. Jako kulminacja, utwór na który wszyscy czekaliśmy, po prostu niesamowity Comfortably Numb, zagrany perfekcyjnie, chociaż tutaj znów Mr. Wright, który przejął partię Rogera Watersa, nieco zawiódł wokalnie. Z resztą wszyscy zapomnięli o fałszach staruszka kiedy nadeszło apogeum czyli drugie solo Gilmoura, który potraktował ten utwór naprawdę wyjątkowo i urzekł wraz z społem po raz ofstatni dziesiątki tysięcy widzów dając rockowego "kopa" na koniec.
Zespół grał obiecane trzy godziny, nie było mowy o niedosycie, można powiedzieć, że w stosunku do innych z trasy, ten koncert był "de luxe". Minusami była wspomniana na początku organizacja koncertu, nie tylko w sprawie opasek. Pomysł z biletami dla stoczniowców był raczej kiepski, bo niektórzy przyszli chyba jedynie żeby się napić. Kiedy wychodziłem z sektora, przyłapała mnie uśmiechnięta pani z radiowej Trójki i zapytała o wrażenia. Nie doszedłem wtedy jeszcze do siebie żeby ładnie i składnie wyrazić opinię na ten temat i brakowało mi słów co też wspomniałem do mikrofonu. Apropos radia, pociechą dla nieobecnych będzie wypowiedź Gilmoura, który wspomniał o ewentualnej ponownej wizycie w naszym kraju. David podczas koncertu był bardzo spokojny, eyluzowany, często żartował ("It's polish vodka, really") i dziękował muzykom oraz nam swoim "thank you very much indeed". Opinie na temat koncertu słyszałem różne, od wniebowziętych fanów, po zawiedzionych malkontentów, którzy spodziewali się drugiego PULSE, lub wyolbrzymiają błędy muzyków. Faktem jest, że ten koncert należało odbierać emocjami, wtedy żadne wpadki nie mają znaczenia, bo to przecież najbardziej emocjonalna muzyka zagrana z bardzo dużym rozmachem. Teraz pozostaje nam czekać na DVD uwieczniające to wydarzenie, lub retransmisję w Telewizji Polskiej. Oby nastąpiło to jak najszybciej, na pewno nie tylko ja chcę jeszcze raz zobaczyć ten koncert, który nazywam "The Great Gig In Gdansk".