Acid Mothers Temple & The Cosmic Inferno, Potty Umbrella, Wrocław,
klub "Firlej", 22.06.2006
Acid Mothers Temple, cudowne dziecko japońskiego gitarzysty Kawabaty Makoto, wyruszyło w trasę po Europie – tym razem jako AMT & The Cosmic Inferno – podobno ich najgłośniejsza i najmocniejsza mutacja. Warto zauważyć, że na europejskiej trasie nasz kraj stanowi najdłuższy przystanek, bo awangardowcy z Kraju Kwitnącej Wiśni zatrzymali się u nas aż trzy razy – na początek we wrocławskim Firleju.
O koncercie dowiedziałem się z około miesięcznym wyprzedzeniem, nie mając wówczas o kapeli zielonego pojęcia. Na szczęście znajomy służył płytką „Univers zen ou de zero a zero” wydaną pod szyldem AMT & The Melting Paraiso U.F.O. Po pierwszych przesłuchaniach miałem wątpliwości, ale po kilku następnych należycie chwyciło. Nadal jednak kompletnie nie wiedziałem czego się spodziewać, a im więcej niestworzonych rzeczy wyczytywałem o Japończykach w sieciowych zasobach, tym bardziej wzrastała moja niepewność, ale i zaintrygowanie. W końcu zdecydowałem się wydać te trzydzieści złotych i, jak się okazało, była to jedna z najlepszych decyzji w moim życiu. Ale po kolei.
W Firleju zjawiłem się o godzinie 19.20, a więc czterdzieści minut przed planowym rozpoczęciem występu. Nie obyło się oczywiście bez tradycyjnego polskiego opóźnienia i w pół do dziewiątej na scenę wkroczył support – zespół Potty Umbrella promujący swój debiut "All you know is wrong". Grupa ta początkowo miała być jednorazowym przedsięwzięciem członków Something like Elvis i Tissura Ani, chyba jednak dobrze się panom razem grało, bo postanowili tworzyć razem dłużej. I słusznie. Pokazali trudną do sklasyfikowania mieszankę gatunków z dużą dozą elektroniki. Wokalista Sławek Szudrowicz na zmianę grał na gitarze i bębnach (wtedy perkusistów było dwóch – przy drugim zestawie zasiadał Piotr Waliszewski), a jego spokojny głos bardzo przypadł mi do gustu. Skład dopełniali Maciej Szamborski i Artur Maćkowiak obsługujący klawisze i elektronikę oraz basista Łukasz Przycki, który pokazał się z bardzo dobrej strony, a jego mimika była doprawdy imponująca. Lichy Parasol zasłużenie został dobrze przyjęty, ale chyba wszyscy zgromadzeni z niecierpliwością oczekiwali Kwasowych Matek.
Doczekaliśmy się pięć minut po 22.00. Makoto i spółka ustawili się na scenie i rozpoczęli swoje misterium. Z tyłu Shimura Koji i Okano Futoshi zasiedli przy perkusjach i z niezwykłym wyczuciem walili w gary. Wystukiwali czasem kompletnie różne partie, zazwyczaj jednak - idealnie zgrani - ten sam rytm. Ten sam, ale zupełnie inaczej. Po prawej stronie Koji, siedzący w skupieniu i uderzający finezyjnie, z lekkością, po lewej Futoshi, grający całym ciałem, mocno, agresywnie, z pasją, ale równie precyzyjnie. Obaj zasłużyli na najwyższe uznanie i pokazali, że należą do perkusyjnej pierwszej ligi, a dwa zestawy bębnów brzmiały razem bardzo potężnie. Z przodu też się działo. Z lewej basista Tabata Mitsuru (ubrany w jakieś dziwne szelki z wyglądu przypominające wciąż reklamowanego w telewizyjnych sklepach „Pajączka”) uderzał skoncentrowany w cztery struny, podchodząc co jakiś czas do mikrofonu i śpiewając swoim charakterystycznym, trochę hipnotycznym głosem; w środku elektronikę, a momentami i gitarę, obsługiwał (farbowany oczywiście) blondyn Higashi Hiroshi, zazwyczaj uśmiechnięty, w ciągłym ruchu, w śpiewie często wtórujący Mitsuru. Ale prawdziwa magia miała miejsce tuż przede mną – z prawej. Tam bowiem na gitarze szalał lider zespołu – wyobraźcie sobie małego Japończyka w podartej koszuli, dżinsach i kowbojkach, którego bujna czupryna zajmowała niewiele mniej miejsca niż cała reszta, zasuwającego z prędkością światła smyczkiem (!) po gitarze elektrycznej – chwilami tak właśnie pędził, chwilami powoli tymże smyczkiem wydobywał z instrumentu niesamowite dźwięki. Zresztą nie tylko nim – używał też trudnego do identyfikacji krótkiego metalowego pręta.
Lecz zazwyczaj grał piórkiem. A grał nim genialnie. Solówki – miód na uszy. I pełno niespotykanych rozwiązań. Było więc awangardowo, nowatorsko, egzotycznie, hipnotycznie. Ale przede wszystkim było rock'n'rollowo! W Japonii wiedzą jak widać kim był Jimi Hendrix, bo duch acid rocka i końca lat sześćdziesiątych wypełniał firlejowską salę. Makoto wymachiwał gitarą, ruszał się, skakał, a swoje finałowe szaleńcze solo zakończył grając nogą, depcząc instrument i... rozwalając gitarę o scenę! Szczerze mówiąc nie sądziłem, że w dzisiejszych czasach coś takiego zobaczę na żywo! „To nie koncert – to spektakl” - rzekł pewien pijany studencina siedzący obok mnie – pewnie nawet nie wiedział ile ma racji. A Japończycy improwizowali. W zasadzie większość ich występu była jedną wielką improwizacją – długą, radosną, niepozbawioną brawurowych technicznych popisów, zaskakującą. Nie wiem ile utworów zagrali podczas koncertu, ale myślę, że niewiele. Myślę, że jakikolwiek podział na kompozycje nie ma tu szczególnego sensu. Żadnego gadania z publiką, tylko stuprocentowe oddanie się muzyce – i tak do chwili zejścia ze sceny. I w tym miejscu muszę napomnieć o jedynej wadzie spektaklu – jego długości. Grupa zakończyło po niespełna półtorej godziny – a jestem przekonany, że jeszcze z sześćdziesiąt minut mogliby zagrać. Ale i tak dali nam niezwykle wiele. Nagrodzeni gromkimi brawami powrócili i po krótkiej gadce (w której między innymi Makoto pochwalił się, że umie po polsku powiedzieć „Kocham cię, czy spędzisz ze mną noc” i kazał to powtarzać publice. Ta niestety nie podchwyciła, więc gitarzysta rzekł tylko z uśmiechem „You're very shy” i przeszedł do bisu) zagrali, czy raczej wykrzyczeli, jedyny znany mi wcześniej kawałek - „God Bless AMT” czyli kolaż wszelakich wrzasków a'capella zakończony instrumentalną eksplozją. Potem zapaliły się światła i pozostało już tylko pogratulować stojącym na korytarzu muzykom wyśmienitego występu. Ja z niecierpliwością będę oczekiwać następnej wizyty Matek w Polsce.