Nie ukrywam, iż magnesem, który przyciągnął mnie w piątek do stołecznego klubu była przede wszystkim włocławska grupa After..., która zauroczyła mnie swoją ubiegłoroczną, debiutancką płytą „Endless Lunatic” i z dużym dystansem podchodziłem do pomieszczenia jej na jednej scenie z pochodzącym jakby z zupełnie innej bajki dr Zoydberghiem. Jak się miało okazać moje obawy okazały się zupełnie niepotrzebne. Jeszcze raz zwyciężyło wyświechtane już hasło, iż muzyka łączy a nie dzieli i każdy jej fan znalazł tego wieczoru coś dla siebie... Jednym słowem wszystko się dobrze „zgryzło”.
Jako pierwsi, kilka minut po 19 na scenie zainstalowali się muzycy wspomnianej już formacji dr Zoydbergh. Niestety nie dane mi było zobaczyć pierwszych dziesięciu minut ich występu, gdyż warszawskie, weekendowe korki skutecznie wprowadziły mnie w silny stres i uniemożliwiły dotarcie na czas. Na szczęście poślizg nie był duży a muzyka, która mnie przywitała właściwie rozładowała podwyższony poziom adrenaliny. Nie będę udawał, iż propozycje Doktora to moje „klimaty”, nie mniej już od samego początku muzycy mogli zaimponować kompletnym luzem i swobodą w zachowaniu na scenie przekomarzając się z powoli wypełniającą salę publicznością. Muzyka prezentowana przez formację ma charakter mocno eksperymentalny i najlepiej oddaje jej sens pomieszczone przez muzyków na stronie kapeli motto brzmiące: „Pragniemy być określeni, poprzez swoją nieokreśloność”. Ja dosłuchałem się wpływów primusowo-zappowskich, okraszonych klimatami krimsonowymi. Nieobcy muzykom jest także współczesny metal. Nie znam dokładnie twórczości Doktora ale jak sądzę sięgnął on do nagrań ze swoich dwóch demówek („dr Zoydbergh” i „Saturday Nightmare Fever Show”). Wszystko zagrane z odpowiednim feelingiem i wykopem. Po niecałych trzech kwadransach zespół o nazwie oryginalnej i zakręconej jak sama muzyka opuścił scenę a przygotowania do występu rozpoczął stołeczny Space Avenue. Zespół, którego początki sięgają 1999 roku wreszcie doczekał się płytowego debiutu, gdyż na 20 lutego wyznaczono datę wydania pierwszego krążka zatytułowanego „Voices From The Other Worlds”. I w tym fakcie upatruję małego minusika całej imprezy. Szkoda, że podczas koncertu nie można było przedpremierowo zaopatrzyć się w to wydawnictwo. Wiem, wiem, to nie wina zespołu tylko terminy narzucane przez wydawcę, ale szkoda bo to tylko..... trzy dni. Skoncentrujmy się jednak na samym występie. Warszawianie zaprezentowali kawał soczystego, może nie wirtuozerskiego w stylu Teatru Marzeń, ale potężnego, progresywnego metalu. Wśród kompozycji z debiutanckiego albumu największe wrażenie zrobiła zagrana prawie na sam koniec koncertu, znana już od lat sympatykom grupy suita „The Odyssey” , której alternatywny tytuł zaprezentował wokalista zespołu, a którego to tytułu nie przytoczę ze względu na szanowne łamy serwisu... Sporą atrakcją seta „Spejsowców” był udział w nim nowego członka grupy, znanego wszystkim wielbicielom progresywnego grania, klawiszowca Krzysztofa Palczewskiego. Ten znany chociażby z gry w kultowym i nieistniejącym już Collage i dzisiejszym Satellite muzyk, zaprezentował się z zupełnie innej strony odchodząc od charakterystycznych dla wspomnianych zespołów długich, klimatycznych i melodyjnych pasaży. Niemniej jego gra niezwykle urozmaiciła niełatwe kompozycje grupy. Pierwsze skrzypce jednak podczas występu odgrywał wokalista Łukasz „Krash” Piekarczyk, który „dzielił i rządził” na niewielkiej scenie Progresji. Space Avenue zakończyli swój koncert kilka minut przed 21 zaś dokładnie kwadrans po niej na sceniczne deski weszła ostatnia z anonsowanych na ten wieczór grup – After...
Choć zespół istnieje już jakiś czas i ma za sobą kilka ważnych koncertów u boku znanych „progresywnego nurtu”, tudzież współpracę z nimi (patrz debiut płytowy), odniosłem wrażenie, że ten występ ma dla grupy szczególne znaczenie. Miał być wszak pierwszym od ukazania się debiutanckiego albumu, podczas którego szersze grono słuchaczy będzie mogło skonfrontować muzykę znaną z pięknie wydanej i zrealizowanej płyty z faktyczną formą sceniczną grupy. Sam byłem wyjątkowo ciekawy uchwycenia tych wszystkich „smaczków” jakie niesie ze sobą muzyka płynąca z ich srebrzystego krążka. I co? Muszę przyznać, że After przygotował się do występu celująco...ale po kolei.
Początek koncertu i...pierwsze zaskoczenie. Zespół zaczyna od....”Kite” czyli najdłuższej i na dodatek jedynej instrumentalnej kompozycji z płyty. Intrygujący i kontrowersyjny zabieg okazuje się jednak tylko.... wstępem do właściwego i pierwszego pełnego utworu. Dalszej części „Kite” niestety już nie usłyszymy, ale inne smakowite kąski były dopiero przed zebranymi. Zatem „Closed shame” na właściwy początek a zaraz po nim charakterystyczny puls basu Mariusza Ziółkowskiego znanego także z Quidamu zwiastował nastrojowy „Away”. W takich klimatach grupa pozostała i w następnej kompozycji – przepięknym i nostalgicznym „Wonderful mistake”. Wszystko odgrywane precyzyjnie z właściwym pietyzmem lecz ja ciągle nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że grupa rozpoczęła zbyt bojaźliwie i zachowawczo zastanawiając się niejako nad tym jak zostanie przyjęta przez publiczność, która przez ostatnie dwie godziny obcowała z cięższymi dźwiękami. Z pewnością niepotrzebnie. Już następny utwór, paradoksalnie nowy i nieznany „Looking for each other” zaczął zespół otwierać i pojawiła się tak potrzebna podczas koncertów chemia między nim a publicznością. Potwierdzeniem tych słów była następna kompozycja „Cleaning from scars”, w której muzycy momentami potrafili zagrać naprawdę mocno, ustawiając niemal „ścianę dźwięku” w drugiej części utworu (zachowując oczywiście odpowiednie proporcje). Dla równowagi jako kolejny pojawił się ascetyczny, krótki, zagrany tylko na klawisze i wokal „I wounded”. Powrót do bardziej skocznego i szybszego grania nastąpił już po chwili. W „Between shadow” muzycy postawili na zgrabny refren z krótkimi weń harmoniami by zaraz przejść do “mumentalnego patosu” owiniętego w jedną z najpiękniejszych solówek gitarowych tego wieczoru. Delikatne dźwięki gitary zakończyły ten utwór a Krzysiek „Sooya” zapowiedział cover System Of A Down. Tych, którzy nie znają płyty i obawiali się jakiegoś kompletnego czadu, uspokoił, iż będzie to coś delikatnego. Dźwięki klawiszy wprowadziły do „Spiders” – kompozycji z debiutu płytowego „systemowców” . I ponownie zrobiło się nastrojowo lecz tylko na te kilka minut, gdyż po „Pająkach” wybrzmiał jak dla mnie jeden z najpiękniejszych fragmentów koncertu - „Dreams hang on walls”. Czarek Bregier i Wojtek Tymiński zagrali tu takie piękne, króciutkie unisono gitar, że aż łezka za mistrzami takiego grania z Wishbone Ash zakręciła się w oku. Potem jeszcze jedna nowa ostrzejsza kompozycja zatytułowana „Mirrors” i...zejście ze sceny. Brawa może niezbyt licznej ale z dużą radością reagującej publiczności skutecznie zachęciły zespół do dwóch bisów, podczas których usłyszeliśmy jeszcze raz „Cleaning from scars” oraz dwie premierowe, wcześniej odegrane, zgrabne kompozycje. I tak zakończył się ten koncert, zaplanowany w najdrobniejszym szczególe, właściwie dozujący i mieszający ze sobą fragmenty ostrzejsze z tymi bardziej spokojnymi. Do wykonawstwa muzyków nie można mieć żadnych zastrzeżeń, nagłośnienie także nie było złe choć sam wokal, mimo świetnego śpiewu Drogowskiego, był jak dla mnie nieco „rozmyty”. Panowie starali się możliwie wiernie oddać klimat i owe „smaczki” z płytowego debiutu. A kiedy odchodzili nieco od pierwowzoru robiło się zazwyczaj ostrzej i jeszcze ciekawiej. No cóż, pewnie trochę dużo tych ochów i achów, ale zespół zasługuje na uwagę i sukces, choćby taki jaki był udziałem dawnych muzyków Collage dziś grających w Believe, czy jest dzisiejszego Riverside. Mam nadzieję, że oni, podobnie jak ja obecni w klubie, z przyjemnością wysłuchali włocławskiego After...
Impreza zakończyła się przed 23. Mnie pozostało.... odśnieżyć samochód (tak, tak, tego wieczoru śnieżek w Warszawie ponownie przypomniał sobie o nas) i pomknąć do rodzinnego grodu.