Osobiście należę do ludzi uważających, iż najpiękniejszy świąteczny czas to chwile...tuż przed samymi świętami. Chwile, pełne radosnego wyczekiwania na odpoczynek, spotkania rodzinne i prezenty. Niestety, w ciągu tych kilku świątecznych dni te ciepłe wyobrażenia pryskają jak bańka mydlana zamieniając się często w "zastołowe" obżarstwo, "nocne Polaków rozmowy" i słynne już wieńczące całość zdanie "święta, święta...i po świętach". W tym roku ten czas wyczekiwania okazał się dla mnie szczególnie atrakcyjny, gdyż tuż przed dniem wigilijnej wieczerzy wybrałem się do Warszawy na świąteczny koncert, podczas którego na scenie miały zaprezentować się trzy polskie zespoły: Ciryam, Leafless Tree i gwiazda wieczoru Believe...
Gdy kwadrans przed 19 przekraczałem bramy niewielkiego ale znanego już w świecie miłośników dobrej muzyki klubu Progresja, pierwszym co rzuciło się natychmiast w oczy była niestety...niska frekwencja. Wraz z pojawianiem się na scenie kolejnych zespołów, słuchaczy co prawda przybywało, jednak nie da się ukryć, iż ten szczególny termin imprezy zrobił swoje. Panie z pewnością zagniatały w tym czasie wigilijne pierogi zaś panowie robili ostatnie, zlecone przez żony zakupy. Cóż, należy to uszanować i jednocześnie stwierdzić, iż ci którzy nie przybyli tego wieczoru do Progresji mają czego żałować, bo i cena biletu była niewielka (10 zł), zestaw zespołów interesujący a i sama impreza udana. Przejdźmy zatem, po tym dość długim wstępie, do niej...
Koncert odbywał się pod patronatem "Rockowej Listy Przebojów" prezentowanej cyklicznie w pierwszym programie polskiego radia przez Romualda Jakubowskiego. On też był "mistrzem ceremonii" wprowadzającym w występ każdej z grup.
Jako pierwszy na scenie, pół godziny przed 20, zainstalował się krośnieński Ciryam. Zespół w sześcioosobowym składzie, z dwoma gitarzystami, zaprezentował trzy kwadranse progresywnego grania, mocno obciążonego metalowymi dźwiękami i gotyckim klimatem. Ten ostatni podkreślał szczególnie śpiew Moniki "Midiam" Jasłowskiej pełniącej rolę wokalistki grupy. Koncert był bardzo spójny i jednorodny a młodym, skupionym na swojej grze muzykom nie można było odmówić zaangażowania i warsztatowej sprawności. W kontekście tego niepotrzebnym jak dla mnie był wykonany przez grupę na koniec koncertu cover wielkiego przeboju Queen "Show Must Go On" ...ale to być może tylko moje subiektywne "czepialstwo", wynikające z niechęci do przerabiania dzieł innych.
Po półgodzinnej przerwie na scenę weszła łódzka grupa Leafless Tree. To już drugi występ tego zespołu, jaki miałem przyjemność oglądać w ciągu ostatnich dwóch miesięcy i muszę przyznać, iż grupa z coraz większą pewnością porusza się po rodzinnej scenie muzycznej. Świadczą o tym niektóre fakty. Przede wszystkim w ostatnich miesiącach grupa zagrała kilka koncertów w różnych częściach naszego kraju a jej utwór "Cave" znalazł się w zestawie "Rockowej Listy Przebojów" radiowej "Jedynki" zdobywając spore uznanie głosujących słuchaczy. Jakby tego było mało, podczas koncertu regionalna, telewizyjna "Trójka" zarejestrowała na potrzeby programu fragment ich występu. Sam, prawie godzinny, występ był bardzo udany. Muzycy nie ukrywają swoich muzycznych inspiracji, które wypływając z muzyki są oczywiste i biegną do wielkich progresywnego, muzycznego nurtu (choćby Marillion). Te inspiracje ujawniają się także poprzez pewien "teatralny" (charakterystyczny choćby dla Fisha czy Gabriela) sposób śpiewania Łukasza Woszczyńskiego, wokalisty grupy. Leafless Tree zaprezentowali między innymi znany z radiowej anteny "Cave" , udostępniony na stronie grupy "Recover You" czy już zupełnie na koniec "Matplanetę" z wyskandowanym w duecie, przez Łukasza i wokalistkę grupy Magdalenę Gaj, zapamiętywalnym refrenem.
O 22 przyszedł w końcu czas na występ gwiazdy wieczoru – warszawskiego Believe. Dla tych, którzy zaniedbali nieco informacje płynące z muzycznej prasy czy też z "caladanowych njusów" krótkie przypomnienie. Twórcą grupy jest legendarny już gitarzysta zespołu Collage Mirek Gil, który dokooptował do składu także znanych z Collage (z "baśniowych" czasów) wokalistę i gitarzystę Tomka Różyckiego oraz basistę Przemka "Przemasa" Zawadzkiego. I na tym wspólny "kolażowy" mianownik się kończy...ale o tym później. Skład uzupełnili ponadto klawiszowiec Adam Miłosz, perkusista Vlodi Tafel oraz znana nie tylko w Polsce skrzypaczka Satomi. Ci doborowi muzycy zdołali już podpisać kontrakt na debiutancką płytę ze szwajcarską firmą Galileo, która ma się ukazać na wiosnę 2006 roku oraz wydać gustowny singielek z dwoma utworami.
Rozpoczęli od "What Is Love" czyli utworu, który będzie także otwierał wyżej wspomniany album a zaraz po nim zagrali jak do tej pory swój "największy hit", znany z dobrych audycji radiowych "Needles In My Rabin". Delikatnie łkająca na początku gitarka Mirka Gila, uduchowiony śpiew Tomka Różyckiego i artrockowe patenty w dalszej części utworu mogłyby sugerować, że mamy do czynienia z kolejną mutacją "kolażowych" klimatów. Nic bardziej mylnego! Ci którzy spodziewali się takiej muzyki oraz powrotu podczas koncertu do dawnych przebojów Collage musieli być mocno zaskoczeni. Już następny, także singlowy, "Coming Down" rozwiewał te wątpliwości. Wstęp w warstwie rytmicznej nawiązujący do... afrykańskich klimatów, przechodzący w dalszej części wręcz w klasycznego.... "hardrockera"!! Zaraz po nim muzycy wykonali "Pain" , piękny utwór powstały według słów Mirka Gila przed.... trzydziestu laty! Po uważnym przesłuchaniu tej kompozycji muszę stwierdzić, iż spod palców lidera zespołu wyszła bezwzględnie jedna z najpiękniejszych solówek gitarowych jakie zagrał w dotychczasowej twórczości. W następnej kolejności wybrzmiał długi, ponad dziesięciominutowy "Hope To See Another Day" oraz świąteczna, pełna uroku piosenka "Tak bym chciał", przypominająca o szczególnym czasie, w którym odbywa się koncert. I po tym zasadnicza część występu dobiegła końca. Nie mogło zabraknąć jednak bisów, wyklaskanych przez liczniejszą już wtedy widownię. Pojawiły się zatem jeszcze raz "Needles In My Brain" i wyproszony przez....Prezesa klubu Progresja "Coming Down". Po niecałej godzinie, tuż przed 23, muzycy opuścili niewielką scenę. Trzeba przyznać, że artyści zaprezentowali się ze znakomitej strony. Były oczywiście jakieś drobne potknięcia i fałsze ale bez nich koncerty rockowe tracą na autentyczności. Tymczasem ze sceny cały czas wiało szczerością i dużą chęcią wspólnego grania. Może to już magiczność świątecznego czasu...ale dało się wyczuć wzajemną chemię między, było nie było, doświadczonymi muzykami. Trudno sklasyfikować muzykę graną przez Believe...zresztą nie o to z pewnością chodzi. Najlepszym wyjaśnieniem niech będzie tekst zawarty we wkładce sprzedawanego podczas koncertu singielka: " ...muzyka to nie bieżnia stadionu, tu nie ma wyścigów i tak jest lepiej, czy się Wam podoba czy nie. Believe połączyło kilka muzycznych historii i niech odkrycia pozostaną przyjemnością każdego, kto zdecyduje się posłuchać..." I tak chyba jest. Można oczywiście wyróżniać spajającą wszystkie kompozycje gitarę Mirka Gila, raz grającego z pasją i radością, innym razem z nutą zadumy, charakterystyczny głos Tomka Różyckiego czy wreszcie rewelacyjne skrzypce uroczej Satomi, "pojedynkujące" się czasami z gitarą lidera grupy. Tylko czy warto? W końcowym rozrachunku liczy się zawsze muzyka. A ta zaprezentowana tego wieczoru przez zespół miała klasę.
Krótkie podsumowanie? Impreza z pewnością udana i sympatyczna, szkoda tylko, że tak niewielu chciało ja zobaczyć.