Rzadko się zdarza, żeby zachodni artysta odwiedził nasz kraj dwukrotnie w ciągu jednego roku. Obietnice Stevena Wilsona tuż po kwietniowych polskich koncertach o rychłym powrocie do naszego kraju, znalazły swoje potwierdzenie szesnastego dnia listopada, kiedy to Jeżozwierze ponownie zawitały do Polski. Nie była to pierwsza ich wizyta w naszej ojczyźnie a i kolejna w samej Łodzi (w 2001 roku PT wystąpili w klubie "Faraon"). Mimo to lekkie zaskoczenie budził fakt wyboru włókienniczego miasta i hali Anilany na ten koncert. Dotychczas swoim gospodarstwem popisywały się zazwyczaj królewski Kraków, Bydgoszcz czy stołeczna Warszawa. Jak się miało jednak okazać wybór Łodzi był jak najbardziej słuszny. Jej centralne położenie pozwoliło z pewnością dotrzeć na koncert wielu sympatykom Wilsona i spółki. Inną sprawą był fakt, że spora hala Anilany nie zapełniła się tego wieczoru do ostatniego miejsca. Ci którzy jednak stawili się w niej z pewnością nie żałowali, ponieważ....
Oceansize
...jako pierwszy na scenie zainstalował się robiący ostatnio zawrotną karierę w naszym kraju Oceansize (ukłony w stronę dwóch Panów Piotrów z "trójkowego" radia, dzięki którym ta piękna muzyka nie jest u nas anonimowa). Mike Vennart, Steve Durose, Gambler, Mark Heron i Jon Ellis to piątka młodych, ambitnych muzyków, z ogromną pasją do grania. Widać ją było obserwując poczynania muzyków na scenie. Pełen żar płynący z prezentowanych kompozycji, niemal epileptyczne ruchy gitarzysty i wokalisty w jednym, raz rzucającego instrumentem, innym razem grającego na nim... językiem, potwierdzały doskonale postawioną powyżej tezę. Zespół posiada na swoim koncie dwie długogrające płyty: "Effloresce" i "Everyone Into Position" i oczywiście na nich oparł swój 45-minutowy występ. Doskonale wypadły kompozycje ciężkie, o skomplikowanej strukturze takie jak "A Homage To A Shame", "The Charm Offensive" czy "przebojowy" "Heaven Alive". Na koniec po solidnej dawce inteligentnego i zaplanowanego zgiełku, zespół ukoił wszystkich zebranych przepięknym i nastrojowym "Music For A Nurse" . Bardzo ciepłe brawa żegnały muzyków, którzy za chwilę ponownie pojawili się na scenie...aby osobiście spakować sprzęt. To tylko drobny przyczynek do tego, iż panowie do swojej muzyki podchodzą w sposób szczery i o gwiazdorstwie nie ma mowy. Po koncercie sprzedawali swoje płyty, pozowali do zdjęć i rozdawali autografy....
Porcupine Tree
Grupa wyszła na scenę dokładnie o 21.10. Powitał ją ogromny aplauz fanów oczekujących kolejnego świetnego występu popularnych "Porków". Nadzieje były tym większe, że zespół zapowiadał zupełnie inną setlistę niż ta zaprezentowana podczas kwietniowych koncertów. I faktycznie tak było. W porównaniu z wyżej wspomnianymi powtórzyły się "Lazarus", "Halo", "Arriving...", "Hatesong", "Blackest Eyes" oraz "Trains" (porównuję z koncertem bydgoskim). Ten ostatni zresztą miał swój piękny moment. Gdy tylko w utworze pojawił się latynoski rytm cała sala równomiernie zaczęła go wyklaskiwać by za chwilę zupełnie idealnie wyciszyć się podczas delikatnego śpiewu Wilsona. Ta chwila zrobiła w istocie niesamowite wrażenie.
Zespół zaprezentował się w swoim "żelaznym" koncertowym składzie. Obok wiecznie uśmiechającego się spod swojej czapeczki basisty Colina Edwina, spokojnego klawiszowca Richarda Barbieri, perkusisty Gavina Harrisona oraz bosonogiego (tym razem na zielonym dywaniku) Stevena Wilsona, na scenie pojawił się wspomagający zespół na gitarze John Wesley. Chociaż...słowo "wspomagający" jest tu chyba nie na miejscu. Jak dla mnie Wesley był tego wieczoru drugą po Bogu (czyt. po Wilsonie) postacią. Momentami swoją doskonałą grą przyćmiewał uwielbianego Stefana. To niesamowite jak wiele ważnych dla kompozycji Porcupine Tree dźwięków wychodzi spod palców tego świetnego muzyka. Nie można także zapominać o dużym wkładzie wokalnym Wesleya. Jego harmonie wokalne z Wilsonem były pełne uroku i niezwykle wierne tym z wersji studyjnych.
Czytających tę recenzję interesuje jednak z pewnością to co zespół wykonał oprócz utworów zaprezentowanych parę miesięcy temu. Pojawił się zatem otwierający koncert "Open Car" oraz "Start Of Something Beautiful" z ostatniego krążka, "So Called Friend" z singla "Lazarus", "Lightbulb Sun" reprezentowała kompozycja "Hatesong" zaś album "Stupid Dream" utwór "Don’t Hate Me". Zespół sięgną także po piękny "Buying New Soul" z płyty "Recordings". Z utworów mniej znanych wybrzmiały "Mother&Child" oraz "Dot Three". Nie można oczywiście pominąć zagranego na bis obok "Trains", niezniszczalnego jak zawsze i jak zwykle wykrzyczanego przez publiczność "Radioactive Toy". Wszystkie kompozycje okraszone zostały, podobnie jak ponad pół roku temu, projekcjami video na dużym, znajdującym się za plecami muzyków ekranie, co tylko potęgowało znakomity odbiór tej muzyki. Po godzinie i czterdziestu minutach muzycy zeszli ze sceny...
Czas na podsumowania. Nie będę oryginalny w stwierdzeniu, iż Steven i spółka dali kolejny rewelacyjny koncert. Nic nie poradzę na to, że muzycy Porcupine Tree nigdy nie schodzą poniżej pewnego, zazwyczaj bardzo wysokiego, profesjonalnego poziomu. Także tego pozascenicznego, pełnego sympatii do fanów, czego niżej podpisany także mógł doświadczyć...
Cóż...pozostaje czekać na kolejną płytę i.... kolejny koncert w naszym kraju.
Porcupine Tree – setlista:
Open Car
Blackest Eyes
Lazarus
Hatesong
Don’t Hate Me
Mother& Child
Buying New Soul
So Called Friend
Arriving Somewhere
Dot Three
Start Of Something Beautiful
Halo
bisy:
Radioactive Toy
Trains