Ów kontrast doskonale wpisuje się w muzyczną filozofię tej szwedzkiej formacji. Mnóstwo przygnębiającego, gitarowego ciężaru i jakaś niezwykła, melodyjna melancholia, podkreślana głosem Jonasa Renkse.
Napisać o Stodole tego dnia, że była wypełniona po brzegi i do ostatniego miejsca, byłoby grubą przesadą. Szczególnie z tyłu sali zauważalne były „prześwity”. Zawiodła promocja? Chyba tak. Zasłyszałem gdzieś przy okazji, że plakaty w stolicy wcale po oczach nie raziły. Szkoda, bo to kapela u nas bardzo ceniona, wcale nie bywająca tu często i bezwzględnie na fali wznoszącej. Tym bardziej, po rewelacyjnym ostatnim krążku, „Night Is The New Day”, spodziewałem się raczej wyprzedaży koncertów przed czasem… Na szczęście ci, i tak bardzo liczni, którzy przyszli tego wieczoru do Stodoły, nie żałowali. Bo dostali kawał solidnego grania i to w wykonaniu aż trzech kapel.
Jako pierwsi, punktualnie o 20, zainstalowali się na scenie Niemcy z Long Distance Calling. Zagrali tylko cztery numery i… tylko 35 minut. To „tylko” jest bardzo wymowne. Bo swój instrumentalny, progresywny post metal, Niemcy zaprezentowali bardzo energetycznie i po prostu znakomicie. Doceniła to warszawska publiczność, głośno nagradzając ich występ oklaskami i długo domagając się bisu. Nasi sąsiedzi, podczas wspólnej trasy z Katatonią, promują swój drugi, wydany w ubiegłym roku krążek, „Avoid The Light”, bardzo ciepło przyjęty przez fanów, jak i krytykę. Po tym co zaprezentowali w stołecznym klubie, nie powinno to dziwić. Ciekawostką ich występu były zapowiedzi poszczególnych numerów przez gitarzystę, Davida Jordana, w… naszym ojczystym języku! Jak się okazuje ma on polskie korzenie, o czym w innym miejscu sam wam opowie już niebawem, gdyż tuż po występie udało mi się z artystą przeprowadzić krótką rozmowę.
Po piętnastominutowej przerwie scenę owładnęły jeszcze mocniejsze dźwięki. Finowie ze Swollow The Sun zaczęli rasowo łoić w doom metalowych klimatach promując, także ubiegłoroczny album, „New Mood”. Ich ciężkie, majestatyczne i mające w sobie sporo ciekawej melodyki granie, dodatkowo okraszone growlem Mikko Kotamäkiego nie pozostawiło zebranych w obojętności, choć przyjęcie mieli chyba nieco słabsze niż ich poprzednicy. Kompozycją „Swollow” zakończyli swój, trwający trzy kwadranse, set a zebranym pozostało odliczać czas do wyjścia gwiazdy wieczoru.
Ta wyszła parę chwil po 22 przy dźwiękach wprowadzającego „Intro” i ogromnym aplauzie go zagłuszającym. Nie ma co deliberować – jak zacząć, wiedzieli doskonale, gdyż natychmiast kupili publikę największymi hitami – singlami, promującymi ich ostatnie dwa albumy. Najpierw poleciał zatem „Forsaker” z „Night Is The New Day” a niedługo potem „My Twin” z „The Great Cold Distance”. Potem leciało już jak z płatka. Ci, którzy pokochali ich za ostatni krążek, dostali najlepsze zeń numery: "Liberation" (ten akurat między wspomnianymi numerami), „Onward Into Battle”, „The Longest Year”, przecudnej urody „Idle Blood” i „Day And Then The Shde”. Silną reprezentację miał wspomniany „The Great Cold Distance” („July”, "Rusted" i „Leaders”) i „Viva Emptiness” z „Ghost Of The Sun” na czele. Tu publika tradycyjnie już wykrzyczała zajadłe „fucking lie”!!! Był też, całkiem już stary, pochodzący z "Discouraged Ones", "Saw You Drown".
Trochę im się pokomplikowało tuż przed rozpoczęciem tej trasy. Z zespołu odeszli dwaj bracia Normanowie, obsługujący gitarę oraz bas, i wyglądało, że na koncertach wcale nie musi być tak pięknie. I co? I nic! Niklas "Nille" Sandin (bas) i dotychczasowy techniczny, Per "Sodomizer" Eriksson (gitara) wypadli bardzo przyzwoicie. Na scenie czuli się swobodnie, często machając piórami podczas najmocniejszych fragmentów. A Jonas Renkse? Przede wszystkim brylował swoją… niemałą tuszą. Kawał chłopa z niego, ale ma też nietęgi głos. Jeden z najoryginalniejszych w tej muzycznej szufladzie. Z początku skrzętnie schowany za bujnymi, zakrywającymi całą twarz włosami, z głosem lekko przegrywającym ze zgiełkiem gitar i rozentuzjazmowanej publiczności. Później pewniejszy, bardziej wylewny, często podkreślający ogromny szacunek do polskich fanów. Może i jego wokal nie był tego wieczoru tak krystaliczny i nostalgiczny zarazem, jak na studyjnych albumach – tu jednak rządziła Katatonia w bardziej surowszej wersji – niemniej jego charyzma sceniczna mogła intrygować. Świetny koncert, wielkiego zespołu. Więcej słów nie trzeba.
Setlista Katatonii: 1. Intro / 2. Forsaker / 3. Liberation / 4. My Twin / 5. Onward Into Battle / 6. Complicity / 7. The Longest Year / 8. Omerta / 9. Teargas / 10. Saw You Drown / 11. Idle Blond / 12. Ghost Of The Sun / 13. Evidence / 14. Rusted / 15. Day And Then The Shade / 16. July / 17. For My Demons / Bisy: 18. Dispossession / 19. Leaders