ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 03.12 - Gdańsk
- 04.12 - Wrocław
- 05.12 - Kraków
- 06.12 - Warszawa
- 04.12 - Poznań
- 05.12 - Warszawa
- 06.12 - Kraków
- 07.12 - Szczecin
- 06.12 - Kraków
- 06.12 - Jarosław
- 07.12 - Dukla
- 07.12 - Warszawa
- 08.12 - Warszawa
- 11.12 - Katowice
- 18.12 - Wrocław
- 01.02 - Warszawa
- 04.02 - Kraków
- 09.02 - Warszawa
- 21.02 - Gliwice
- 01.03 - Warszawa
- 02.03 - Kraków
- 03.03 - Wrocław
 

koncerty

03.03.2020

MICK FLEETWOOD AND FRIENDS CELEBRATE THE MUSIC OF PETER GREEN, Londyn, The London Palladium, 25.02.2020

MICK FLEETWOOD AND FRIENDS CELEBRATE THE MUSIC OF PETER GREEN, Londyn, The London Palladium, 25.02.2020

25 lutego 2020 w londyńskim teatrze Palladium odbył się koncert: „Mick Fleetwood and Friends Celebrate the Music of Peter Green”. Cała rzesza legend muzyki bluesowej i rockowej spotkała się w jednym miejscu, aby oddać hołd jednemu z najbardziej wpływowych gitarzystów świata i założycielowi grupy Fleetwood Mac, Peterowi Greenowi...

Aby nadać temu wydarzeniu rysu historycznego, należy cofnąć się niemal równo 52 lata, do 24 lutego 1968 roku. Tego dnia wydany został debiutancki album Fleetwood Mac o nazwie… „Fleetwood Mac”. W składzie zespołu znaleźli się: Mick Fleetwood (perkusja), Peter Green (gitara), John McVie (bas) oraz Jeremy Spencer (gitara). Wszyscy muzycy poza Jeremym Spencerem (który znalazł się w zespole z polecenia producenta) byli członkami legendarnej bluesowej grupy John Mayall & the Bluesbreakers. Ich pierwsza sesja nagraniowa odbyła się w przerwie między nagraniami i koncertami z Johnem. Wtedy właśnie narodził się pomysł stworzenia własnego zespołu grającego bluesa. Mick, Peter i John opuścili zatem szeregi Bluesbreakers, aby skupić się na swoim nowym projekcie. Ich debiutancki krążek okazał się wielkim hitem w Wielkiej Brytanii, a z czasem sam zespół zdobył renomę klasy światowej (choć już w całkiem innym składzie niż na ich pierwszym longplayu).

Główną siłą napędową tej formacji był Peter Green, który był autorem większości piosenek. Greena można uznać za modelowy przykład hipisa. Nosił krzaczastą brodę oraz długie szaty, uważał że zespół nie powinien pobierać pieniędzy za koncerty i płyty (albo przynajmniej w dobrym smaku byłoby je rozdawać), a każdą wolną chwilę spędzał na zażywaniu LSD. Niestety z upływem czasu, jego „dziwność” zaczęła przejawiać objawy choroby psychicznej. Podczas trasy po Niemczech w marcu 1970 Peter Green skorzystał z zaproszenia grupy hipisów do odwiedzin w Highfisch-Kommune. Po krótkim pobycie wśród niemieckich hipisów, zdecydował się na opuszczenie szeregów Fleetwood Mac, aby na stałe zamieszkać z nowo poznanymi ludźmi.

Niewiele później zdiagnozowano u Petera Greena schizofrenię. Od tego czasu życie Greena przeplatane było pobytami w szpitalach psychiatrycznych oraz krótkimi powrotami na scenę. Jego burzliwy sposób bycia doprowadził nawet do aresztowania pod zarzutem gróźb z bronią w ręku w 1977 roku, choć zdania na temat dokładnego przebiegu wydarzeń są podzielone. Jego ostatni publiczny występ to solowa trasa koncertowa w 2010 roku.

Zespół Fleetwood Mac na przestrzeni lat przeszedł wiele zmian zarówno personalnych, jak i w stylu wykonywanej muzyki. Na obecnych koncertach tego zespołu na próżno szukać bluesowych klasyków z lat 60’ i 70’ (może poza okazjonalnym „Oh Well Part 1”). Dlatego nie lada gratką dla fanów klasycznego Fleetwood Mac było zeszłoroczne ogłoszenie naszpikowanego gwiazdami koncertu upamiętniającego muzykę Petera Greena. Bilety na ten koncert rozeszły się w niecałe 15 sekund, a ich wartość na rynku wtórnym osiągnęła prawie 2000 funtów.

2286 szczęśliwych posiadaczy biletów na wtorkowy koncert miało niezwykłą okazję zobaczenia na żywo show, które zapewne przejdzie do historii muzyki, podobnie jak pamiętne „Concert for George” czy „The Freddie Mercury Tribute Concert”. Całość rejestrowana była w celu wydania boxu DVD+LP+CD, które swoją premierę będzie miało 19 października 2020. Bardziej niecierpliwi fani mogą w czerwcu udać się do kina, ponieważ „Mick Fleetwood and Friends Celebrate the Music of Peter Green” znajdzie się również na dużym ekranie.

Po dotarciu do Palladium zobaczyłem tłum zgromadzony koło wejścia dla artystów. Fani kłębili się z winylami do podpisu, próbując wepchnąć swoją płytę jak najbliżej ustawionej barierki. Okazja na spotkanie swojego idola tak blisko jest rzadkością, zwłaszcza że większość gości wczorajszego koncertu spokojnie może wypełnić największe koncertowe areny. Odszedłem dosłownie kawałek dalej i… wpadłem na Davida Gilmoura ze swoją córką i wnukiem na rękach. Natychmiast chciałem go poprosić od zdjęcie, ale zanim zdążyłem się odezwać, David uśmiechnął się i wskazał ręką, że jest z rodziną i prosi, aby mu nie przeszkadzać. Uszanowałem więc jego prywatność i udałem się w stronę tłumu czekającego na otwarcie drzwi.

London Palladium to prawie stuletni teatr urządzony w stylu rokoko. Niestety, dość wąskie foyer ledwo było w stanie pomieścić fanów w kolejce do stoiska z koszulkami. Ludzie kłębili się aż na schodach, ponieważ prawie każdy chciał kupić sobie koszulkę upamiętniającą to ważne wydarzenie. Wygląda na to, że w 1926 roku nikt nie myślał o fanach bluesa i rocka, którzy tłumnie przybędą tam na koncert.

Punktualnie o 20:00 na scenę wkroczył Mick Fleetwood z czarnymi pałeczkami w ręce. Podziękował partnerom tego wydarzenia (w tym Teenage Cancer Trust, dla którego przeznaczona była część dochodów z koncertu) i dosłownie w kilku zdaniach opowiedział o procesie planowania tego wydarzenia i próbach, które odbywały się w domu Micka Fleetwooda na Hawajach. Następnie zapowiedział muzyków, którzy byli tego dnia house bandem:

Dave Bronze, basista takich gwiazd jak Eric Clapton, Mark Knopfler czy Gary Moore; Jonny Lang, młody gitarzysta, który na koncie ma m.in. nagrodę Grammy w kategorii najlepszego albumu rock-gospel; Andy Fairweather-Low na gitarze rytmicznej, znany z wieloletnich tras koncertowych z Ericem Claptonem i Rogerem Watersem; Ricky Peterson, klawiszowiec i dyrektor muzyczny tego koncertu; Rick Vito, gitarzysta Fleetwood Mac w latach 90’; skład dopełnił oczywiście Mick Fleetwood na perkusji.

Koncert rozpoczął się świetną wersją „Rollin' Man” z Rickiem Vito na wokalu. Już po pierwszych kilku taktach wiadomo było, że ten wieczór będzie czymś niezwykłym. „Przypalony” wokal Vito doprawiony soczystymi riffami Jonnego Langa i idealnie zsynchronizowaną sekcją rytmiczną zaskoczył chyba każdego. Jeśli tak brzmi utwór bez żadnego gościa specjalnego, to co dopiero przed nami?

Na drugiej perkusji, po pierwszym utworze, do składu zespołu na stałe dołączył syn Ringo Starra, Zak. Teraz pora na klasyk Otisa Rusha - „Homework”. Jako wokalista zaprezentował się Jonny Lang i ciężko powiedzieć jest więcej, niż po prostu to, że chłopak zdecydowanie ma bluesa we krwi.

Chwilę później na scenie pojawia się Billy Gibbons ze swoim czerwonym Gibsonem. Utwór „Doctor Brown”, który wykonuje Gibbons, wydaje się kawałekiem wręcz napisanym pod Billy’ego. „Nie potrzebujesz recepty, kochana, nie potrzebujesz tabletek, jeśli przyjdziesz do mnie na wizytę, Doktor Brown wyleczy Cię z wszystkich problemów”. Czyż to nie brzmi jak słowa piosenki ZZ Top?

Na tym koncercie nie mogło zabraknąć Johna Mayalla. Ten 86-latek rokrocznie okrąża świat na kolejnych trasach koncertowych, zawstydzając niejednego swojego młodszego kolegę po fachu. Mick Fleetwood przedstawia go jako mentora aż czterech członków Fleetwood Mac. Na scenę wniesiony zostaje keyboard, a John zabiera wszystkich w bluesową podróż do swoich czasów z Ericiem Claptonem, grając kolejny standard Otisa Rusha „All Your Love (I Miss Loving)”.

Mayall schodzi ze sceny, a na jego miejsce wchodzi jedyna osoba, która odważyła się tego wieczoru na wejście w stylu gwiazdy rocka. Kiedy pozostali goście lekko się kłaniali, bądź witali machnięciem ręki, Steven Tyler podbiegł na brzeg sceny zachęcając publikę do gromkich owacji. Znawcy Aerosmith wiedzą, że Steven i spółka wykonywało w latach 70’ „Rattlesnake Shake” na żywo i to właśnie tym utworem uraczył nas tego dnia ten legendarny wokalista.

Kolejnym członkiem Fleetwood Mac, który zawitał tego wieczoru na scenie była Christine McVie. „Stop Messing Around” zaśpiewane z pomocą Stevena Tylera i „Looking for Somebody” zagrane były naprawdę świetnie, choć głos Christine niestety nie brzmi już tak czysto jak dawniej.

Chwilę oddechu między kolejnymi gośćmi zafundował nam house band wykonując „Sandy Marry” i „Love That Burns”.

Podczas gdy scenę przebudowywano pod akustyczny set, Mick Fleetwood dzielił się z publiką historiami związanymi z Peterem Greenem. „Jakim skromnym człowiekiem trzeba być, aby nazwać swój zespół od nazwisk sekcji rytmicznej?” zapytał Mick.

Pytanie to powinien sobie zadać kolejny gość, który w zadzieraniu nosa ma duże doświadczenie – Noel Gallagher. „Wiem co myślicie. Czy ten gość w ogóle kurwa czuje bluesa? No to pewnie zaraz się przekonamy”, powiedział wokalista Oasis i zasiadł z akustykiem. Pozostałe miejsca były już zajęte przez gitarzystów house bandu i Micka Fleetwooda siedzącego na cajón w swoim charakterystycznym różowym kapeluszu. Jeśli ktoś z publiczności był sceptyczny co do udziału Noela w tym koncercie, to już pierwszych kilka nut powinno rozwiać wszystkie wątpliwości. „The World Keep on Turning”, „Like Crying” i „No Place to Go” (z wybitnym akustycznym solo w wykonaniu Jonnego Langa) to zdecydowanie jeden z mocniejszych punktów tego show.

Mick Fleetwood zapowiedział krótką przerwę na przebudowanie sceny, podczas której na telebimie puszczane były stare nagrania live z Peterem Greenem. Przerwa trwała niecałe 10 minut, a na sali nie zapaliły się światła. Najwyraźniej Mick nie chciał, aby wychodząca na piwo publika zaburzyła magiczną atmosferę tego wieczoru.

Pierwszy gość i pierwsza piosenka po przerwie to prawdziwa bomba. Gra Pete’a Townshenda z The Who była chyba najbardziej energetyzującą częścią całego koncertu. Co prawda utwór wybrany przez Pete’a nie miał żadnego związku z Peterem Greenem („Station Man” to piosenka nagrana z Dannym Kirwanem na gitarze), ale za to Pete uraczył wszystkich ciekawą, choć smutną, historią o tym, jak regularnie widywał Petera Greena na przystanku autobusowym niedaleko swojego miejsca zamieszkania. Przy tej okazji Pete zagadał go kilkukrotnie i planowali nawet wspólną współpracę muzyczną. Niestety, Green był wtedy w poważnym stanie psychicznym i do finalizacji tego pomysłu nigdy nie doszło.

Nadszedł czas stawić czoła mojej największej obawie podczas tego koncertu. Na scenę wkroczył człowiek, który dewastuje piosenki Lindseya Buckinghama w obecnym składzie Fleetwood Mac - Neil Finn z Crowded House. Nie chodzi tutaj o brak talentu u Finna, natomiast uważam jego głos i wrażliwość muzyczną absolutnie nie potrafią oddać tego, czym dla Fleetwood Mac w późniejszym okresie był Lindsey Buckingham. Tym razem Neil Finn podołał zadaniu, bo jego wersja „Man of the World” nie mogła być tego wieczoru wykonana lepiej. Może Fleetwood Mac powinno się zastanowić, czy Neil Finn nie sprawdziłby się lepiej w repertuarze z okresu Petera Greena?

Na ten moment czekała chyba cała publiczność. Na scenie pojawia się Billy Gibbons i Steven Tyler, a gitary zaczynają grać, jakby miał się zaraz skończyć świat - „Oh Well”, dzika podróż muzyczna na granicy gatunków blues, rock i metal. Jej druga część w wersji albumowej (z kilkoma sekundami ciszy pomiędzy częściami) to mieszanka hiszpańskiej gitary akustycznej, kontrabasu, pianina i posępnej gitary elektrycznej. Na koncercie rozbrzmiewały natomiast tylko dźwięki sekcji rytmicznej, delikatne klawisze i genialne wykonanie Davida Gilmoura na elektryku. David bez żadnej zapowiedzi wyłonił się niespodziewanie z boku sceny. Jeśli jest coś z tego koncertu, co chciałbym przeżyć raz jeszcze, to byłby właśnie ten utwór. Zmiana tonu z tego dynamicznego, zeppelinowego brzmienia, do wrażliwego, ale przydymionego solo Gilmoura zabrała każdego obecnego na sali w intergalaktyczną podróż. Wielkie szczęście, że to, co wydarzyło się na tej scenie zostało zarejestrowane, ponieważ do tego momentu będę chciał wrócić niejeden jeszcze raz. Najbardziej trafny komentarz do tego co właśnie wydarzyło się na scenie padł z ust samego Micka Fleetwooda. „Ladies and Gentelmen... David Gilmour...”. Więcej mówić wręcz nie wypadało.

Dwa kolejne utwory wykonał house band: "Need Your Love So Bad" i „Black Magic Woman”, który chyba wszyscy kojarzą bardziej z wersji Santany, która jest coverem utworu napisanego właśnie przez Petera Greena.

Mick Fleetwood zapowiedział gościa specjalnego, którego chyba nikt nie spodziewał się tego dnia. Jeremy Spencer, który na jednej scenie z Mickiem Fleetwoodem (lub kimkolwiek innym z Fleetwood Mac) ostatni raz gościł 49 lat temu. Nastąpiła również zmiana w sekcji rytmicznej, ponieważ grającego jak dotąd idealnie w punkt Dave'a Bronze'a zastąpił legendarny Bill Wyman, basista The Rolling Stones. Pierwszy ich wspólny utwór to „The Sky Is Crying” Elmore'a Jamese'a, często wykonywany w solowym repertuarze Spencera. Następnie mniej orygnialna wersja „I Can't Hold Out”. Jeremy Spencer, który nie występował regularnie na żywo od ponad 6 lat poradził sobie jednak z tym repertuarem naprawdę solidnie.

Piosenką zamykającą drugi set była „The Green Manalishi (With the Two Prong Crown)”. Wybór na ten utwór padł nieprzypadkowo – była to ostatnia piosenka skomponowana przez Petera Greena zanim opuścił zespół. Do wykonania tego utworu na scenę zaproszono Kirka Hammeta z zespołu Metallica. Kirk od niedawna jest właścicielem oryginalnej gitary Petera Greena, którą Peter odsprzedał lata temu Garemu Moore'owi. Jest to 1959 Les Paul Standard, który, jak mówi plotka, sprzedany został za prawie dwa miliony dolarów. Kirk swoim stylem gry pasował do tego utworu, który również w oryginale ma zacięcie w metalowym stylu. Trzeba jednak przyznać, że solo zagrane przez Kirka, odbiegało trochę od poziomu zaprezentowanego przez pozostałych muzyków. Gdzieś uciekło mu momentami poprawnie utrzymane tempo sekcji rytmicznej i kilka razy nie trafił idealnie w skalę. Mimo wszystko nie ujęło to uroku tej świetnej kompozycji.

Zespół podziękował publiczności i zszedł ze sceny. Gromkie brawa przyprowadziły jednak artystów momentalnie z powrotem na scenę. Każdy w publiczności zadawał sobie jedno pytanie. Kto zagra „Albatross”? Wątpliwości rozwiał prędko Mick Fleetwood, który na scenę zaprosił Davida Gilmoura. Zasiadł on za elektryczną gitarą hawajską i po raz drugi już tego wieczoru doprowadził mnie do uronienia łzy.

Niestety, przyszła pora na ostatni utwór. Domagała się go już wcześniej publiczność, krzycząc jego tytuł między innymi piosenkami. „Shake Your Money Maker” Elmore'a Jamesa wykonali prawie wszyscy goście tego niezwykłego koncertu. Zabrakło tylko Davida Gilmoura, Jeremy'ego Spencera i Noela Gallaghera. Zobaczyć tylu wybitnych muzyków na jednej scenie naraz można tylko raz na kilka lat. Niestety, nagłośnienie tego utworu pozostawiało wiele do życzenia. Harmonijkowego solo Johna Mayalla nie było słychać prawie wcale, dźwięk gitar, które wykonywały w danym momencie swoje mini-solówki ginęły w ścianie dźwięku wydawanej przez pozostałe instrumenty. Miejmy nadzieję, że mastering wersji, która znajdzie się na DVD będzie w stanie naprawić te niedociągnięcia techniczne.

Na zakończenie Mick Fleetwood podziękował publiczności oraz wszystkim artystom, którzy zdecydowali się wziąć udział w tym przedsięwzięciu. Jedno z ostatnich zdań, które padło ze sceny: „To dla Ciebie Peter, gdziekolwiek jesteś!”. Pomimo wcześniejszej zapowiedzi ze strony Petera Greena, który potwierdził swój udział w tym wydarzeniu w roli widza, niestety, nie pojawił się tego dnia w londyńskim Palladium.

Śmiało można powiedzieć, że każdy z występujących artystów dał z siebie tego dnia absolutnie wszystko. Nie obyło się bez małych potknięć, które zdarzyły się chyba każdemu z grających tego dnia na scenie. Mimo wszystko, w porównaniu do innych naszpikowanych gwiazdami koncertów, których byłem świadkiem, ten brzmiał w każdym calu absolutnie wybitnie. Widać było, że koncert ten był przećwiczony i przemyślany, a występujący muzycy potrafili znaleźć między sobą odpowiednią synergię. Nikt tego dnia nie odgrywał ślepo wcześniej zaplanowanych nut, tylko starał się zagrać coś, co poruszy publiczność i zapisze się na dłużej w muzycznej historii.

Można tutaj sparafrazować słynny komentarz Richiego Blackmore'a na temat Joe Satrianiego: lepiej pomylić się przy poszukiwaniu tych kilku właściwych dźwięków, niż zawsze grać poprawnie te same. I tego wieczoru tych właściwych dźwięków była zdecydowana przewaga.

Był to wieczór pełen wzruszeń, który chciałbym przeżyć jeszcze raz. Albo i tysiąc razy. Pozostaje więc poczekać do jesieni tego roku do oficjalnego wydania zapisów audio i wideo. Ciekawe, czy choć jakiś procent magii tego wieczoru został tam uchwycony.

 

Zdjęcia:

Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.