Kolejny koncert, powracającej po latach milczenia, warszawskiej grupy Collage, ze względu na przeciętną frekwencję, nie miał może wyjątkowej oprawy, niemniej emocje i muzyka, jakie popłynęły ze sceny, autentycznie wzruszyły…
Bo piękny koncert dali artyści, którzy, wydawało się, już nigdy nie staną razem na scenie. Z delikatną korektą na pozycji wokalisty (w tej roli przypomnę wystąpił Karol Wróblewski, prezentując się doprawdy wybornie), Szadkowski, Gil, Witkowski i Palczewski dali występ pełen muzyki, którą niewielu już dziś tworzy z taką klasą i smakiem.
Muzycy wrócili na scenę bez nowego albumu, bądź jakichś premierowych dźwięków, nie dziwi zatem że setlista – bardzo przekrojowa - przywoływała wspomnienia. Najwięcej ich było z płyty Moonshine, zdecydowanie najbardziej cenionej w ich dyskografii. Poleciały zatem Heroes Cry na zupełny początek (jego klawiszowe, złowieszcze intro było fantastycznym wprowadzeniem, fajnie budując dramaturgię), The Blues, Moonshine, War Is Over i Living In The Moonlight (to ostatnie zagrane na pierwszy bis). Z Baśni wybrzmiały niestety tylko trzy rzeczy – Kołysanka, Ja i Ty i numer tytułowy. Niestety, bo podczas wcześniejszych koncertów muzycy grali jeszcze... Jeszcze jeden dzień. Z ostatniego albumu z premierowym materiałem usłyszeliśmy One Of Their Kind, tytułowy Safe i Eight Kisses. Miłą niespodzianką (przynajmniej dla mnie) był zagrany na drugi bis cover Johna Lennona, God, niegdyś zarejestrowany przez kapelę na płycie Nine Songs of John Lennon. Muzycy pod koniec tej kompozycji wcisnęli fragmencik purpurowego Smoke On The Water, energetycznie kończąc ponad półtoragodzinny występ.
Występ niezwykle udany. Trudno było podczas niego nie zauważyć na twarzach muzyków autentycznej radości i głodu grania. Mnóstwo porozumiewawczych uśmiechów, gestów i najzwyklejszego zaangażowania. A to wszystko mimo niezbyt licznej publiczności. Inną sprawą jest to, że ci którzy przybyli tego wieczoru do Scenografii, zupełnie przypadkowo tam nie dotarli. Wierni fani, którzy od lat czekali i po cichu liczyli na ten powrót (sam należę do szczęśliwców, którzy Collage widzieli w latach 90-tych). Stąd gorące i szczere przyjęcie.
Przed Collage prawie godzinny set zagrał cover band Thin Lizzy, Gray Smoke. Jakąś wybitą wirtuozerią w kopiowaniu swoich mistrzów panowie się nie wykazali (rozczarowywał zupełnie statyczny wokalista, niemający kompletnie pomysłu na swój sceniczny byt), niemniej miło było posłuchać takich killerów, jak Whiskey In The Jar, The Boys Are Back In Town, czy wreszcie cudnego Still In Love With You.