Opowiem teraz krótką historię pewnego stylu muzyki rockowej, który na zawsze zmienił świat. Ponad 80% płyt rocka progresywnego w latach 70. było niczym innym jak idealną ewolucją psychodelii.
Sezon rozkwitu – piękno psychodelii
Gdyby zechcieć opisać wszystkie albumy psychodeliczne wydane w roku 1967 nie wystarczyłoby tutaj miejsca. Tak wielkiego nagromadzenia materiału i pomysłów muzyka rockowa nie przeżywała nigdy wcześniej. Tysiące nowych kapel do niedawna będących przedstawicielami rocka garażowego i beatu zaczyna wkraczać w ożywczą erę. Postaram się opisać jedynie najważniejsze albumy z tego okresu, gdyż tak jak mówiłem – bezcelowe byłoby przedstawienie setki innych – choć niektórych równie wspaniałych – płyt.
No i wkraczamy w fazę rozkwitu. Ten czas będzie obfitował w brzemienne dla muzyki rockowej wydarzenia – Lato miłości, pojawienie się Hendrixa, Joplin, Morrisona, zespołów Pink Floyd, Jefferson Aiprlane, Grateful Dead, The Velvet Underground… Jakby zebrać to wszystko nieładnie mówiąc do kupy to otrzymalibyśmy ładny kawał historii. Ten rok kojarzy się również (a może przede wszystkim) z hipisami. To właśnie początek 67’ jest uznawany oficjalnie za powstanie całego ruchu hipisowskiego. 14 stycznia 1967 zorganizowany został happening Human Be-In (na którym grało wiele zespołów stanowiących później o sile rocka psychodelicznego – Country Joe And The Fish, Grateful Dead, Quicksilver Messenger Service, Jefferson Airplane), celem zaprotestowania przeciwko delegalizacji LSD. Narkotyk ten tak bardzo zasmakował młodym ludziom, że pod przewodnictwem Timothy’ego Leary’ego zdecydowali się na krok ku „lepszej przyszłości”. Te małe ruchy o których pisałem na samym początku z czasem nasilały się, aż w końcu w styczniu 67’ połączyły się w jeden, mający jasno określony cel i zadania. Make Love, Not War. Hipisi.
Leary po wygłoszeniu swojego wykładu, w którym namawiał do łykania leków bez recepty – LSD, został oczywiście pozbawiony funkcji którą pełnił do tej pory – mianowicie profesora Harvardu (zacna funkcja, nie ma co). Wg niego po zażyciu LSD (który nazywał nowym sakramentem) ludzie wiodą „bogate życie duchowe”, są spełnieni religijnie i przepełnieni uczuciami (szczególnie miłością). Kwas miał być zbawieniem dla ludzkości, miał poszerzać świadomość i horyzonty myślowe. Nikt nie przypuszczał że wielu ludzi doprowadzi do uzależnienia od twardszych narkotyków, a muzyków do popadania w konflikt z prawem i postępowania ich chorób psychicznych. Nie da się jednak ukryć, że dostarczył on również światu ogrom kapitalnych płyt psychodelicznych, mnóstwo zespołów, festiwali, artystów… To właśnie LSD było źródłem inspiracji dla prawie wszystkich wykonawców roku 1967. Przechodząc więc do wątku muzycznego warto jeszcze wspomnieć, że tak gigantyczny postęp jaki na przestrzeni lat 65-67 dokonał się w interpretacji, technice i szybkości gry na wszelkich instrumentach muzycznych już nigdy później nie zostanie powtórzony. To chyba wystarczy żeby nazywać ten okres najważniejszym dla rocka.
No więc mamy sobie styczeń 1967. Leary wyrzucony, hipisi budzą się do życia. A w świecie muzyki? A no cóż, już na samym początku roku dostajemy solidną porcję psychodelii. Oto bowiem po kilkumiesięcznym pobycie w studiu wychodzi debiutancki album The Doors (5 styczeń to dokładna data wydania). Nie można było sobie lepiej wyobrazić początku ery hipisowskiej. Jim Morrison stał się z dnia na dzień szamanem rocka, dzikim i nieokrzesanym wokalistą, nazywającym siebie „Królem Jaszczurem” i wprowadzającym mnóstwo indiańskich akcentów na własnych koncertach. Na debiutanckim albumie mamy do czynienia z niespotykanym dotąd połączeniem tekst-muzyka. Świetne treści niesie za sobą „Break on Through”, „The Crystal Ship”, „Light My Fire” (największy w tamtym okresie przebój The Doors) i równie znienawidzony co kochany przez masy „The End”. Literackość tej płyty bierze się jakby z niej samej. Liryki Morrisona bardzo szybko znalazły zwolenników (byli jednak również tacy, którzy nie widzieli niczego niezwykłego w tekstach Jima – będąc najczęściej oburzonymi gdy słyszeli o uprawianiu seksu z własną matką). Album został oceniony bardzo wysoko. Zespół jednym słowem odniósł sukces. Głośno było jednak również o seksualnych i alkoholowych wybrykach grupy (zwłaszcza lidera…), co w tamtych czasach przysparzało mimo wszystko większej popularności. Debiutancki longplay The Doors można uznać za jeden z najlepszych wczesnych albumów psychodelicznych. Właściwie od razu po jego wydaniu Doorsi weszli do studia by nagrywać materiał na drugi album. Dużo piosenek powstało już wcześniej, przy okazji nagrywania debiutu. I tego samego roku we wrześniu (dokładnie 25) pojawia się LP „Strange Days”, jeszcze bardziej psychodeliczny i mroczny od poprzedniego. Przede wszystkim jednak jakby bardziej poukładany i równiejszy. I co najważniejsze – równie wspaniały. „When The Music’s Over” w założeniu bardzo przypomina „The End” z poprzedniej płyty. Długa, oniryczna pieśń wychwalająca znaczenie muzyki w codziennym życiu. Już otwierający płytę numer o tym samym tytule co cały album ukazuje postęp w grze – jest to jeden z lepszych psychodelicznych kawałków tego okresu. „People Are Strange” to z kolei jeden z krótszych utworów, mających za to bardziej literacki od innych tekst i przesłanie. Uwagę słuchacza zwrócić może również ciekawa okładka (jakże inna od okładki na debiucie). The Doors jako pierwszy wielki zespół (nie licząc oczywiście Fab Four) wkroczył na salony psychodelii. Wyprzedzili oni swoimi albumami inne kapele rockowe. Zarówno debiutancki LP, jak i „Strange Days” dzisiaj stanowią doskonały zapis stylu uprawianego przez grupę w tamtym czasie. Może są nieco mniej hipisowskie, ale nadal mocno psychodeliczne i silnie osadzone w świecie LSD. W tym samym miesiącu pojawia się również inny zespół, który po latach będzie jednak pamiętany tylko z powodu jednego albumu. Mowa tutaj o grupie Love pod przewodnictwem Arthura Lee. Album „Da Capo” również wychodzi na światło dzienne w styczniu 1967. Poprzedni LP zatytułowany po prostu „Love” przemknął bez echa. Nie było tej siły, jaką wówczas muzyka rockowa potrzebowała. „Da Capo” jest cięższym, bardziej zadziornym albumem. Nawet kolejny „Forever Changes” taki nie będzie. Tutaj słychać jeszcze wpływy garażu. Nie jest to czysto psychodeliczny rock. Na uwagę zwraca długa improwizowana pieśń „Revelation”, zajmująca na winylu całą stronę. Słychać styl śpiewania Lee, który stanie się wizytówką kolejnej płyty. Na „Da Capo” pojawiają się również organy i saksofon. Dęte instrumenty również jeszcze nie teraz będą myślą przewodnią. Tutaj jednak cały czas na przód wysuwa się gitara – typowa dla Love z końca 1966 i początków 1967. Dobry to album, na pewno zasługujący na dłuższe poznanie. Nie zmienia to jednak faktu, że psychodelia serwowana nam przez Arthura Lee i spółkę nie jest tak dojrzała jak na wydanym w tym samym czasie debiucie The Doors. Love nagrywali materiał na ten album też w zasadzie mniej więcej wtedy gdy ich sławniejsi koledzy. Niedostatki z „Da Capo” członkowie grupy rekompensują nam w pełni w listopadzie tego samego roku. Wtedy to wydana zostaje jedna z najlepszych płyt całego roku 1967 – „Forever Changes”. Przepiękne melodie połączone z delikatną nutką psychodelii (nakreślonej w naprawdę małym stopniu wbrew powszechnym przekonaniom, co jednak nie zmienia tego że album to czysto hipisowski i nawiązujący do psychodelii), użyciem wielu orkiestrowych instrumentów, a także wcześniej wspomnianych dęciaków. Bogactwo kompozycji fascynuje słuchacza od samego początku. „Alone Again Or” ma dźwięk gitary niczym we flamenco, „Andmoreagain” to bardzo delikatna ballada ze świetnym tekstem Arthura Lee, zamykający płytę „You Set The Scene”, bardzo bogato zaaranżowany, czy w końcu najbardziej psychodeliczny na płycie (bardziej chodzi mi tutaj o tekst niż samą melodię) „The Red Telephone”. W zasadzie „Forever Changes” nie ma słabych punktów. Wg magazynu Rolling Stone album zasługuje na 40 miejsce w historii najlepszych płyt kiedykolwiek nagranych, natomiast magazyn „Q” chyba nieco przesadził, ale jednak umieścił płytę na drugiej pozycji w rankingu na najlepsze psychodeliczne albumy wszechczasów. I co by dużo nie mówić – trzeci LP Love jest majstersztykiem, delikatnym wręcz akustycznym psychodelicznym albumem, należącym do ścisłej czołówki albumów lat 60. A wg mnie – jest to arcydzieło pełną gębą. Bez dwóch zdań.
Pisząc o Jefferson Airplane z tego roku ma się na myśli po pierwsze Grace Slick, a po drugie Surrealistic Pillow (zazwyczaj tak jest). To właśnie ten album otwiera kolejny miesiąc w roku 1967. Wydany dopiero w lutym, choć materiał był gotowy już parę tygodni wcześniej. Nie da się zaprzeczyć, że mamy do czynienia z kolejnym muzycznym arcydziełem. Nie tak równym jak następne płyty grupy, ale chyba najbardziej hipisowskim. To tutaj znajdują się dwa utwory które w niedługim czasie stały się hymnami młodzieży. Mowa oczywiście o „Somebody To Love” i „White Rabbit”. Pierwszy jest nawoływaniem do miłości – w myśl hasła „Czyńmy miłość, nie wojnę”, wpisujący się doskonale w idee wymyślone przez ruch hipisowski. Drugi natomiast to opis podróży po LSD po zaczarowanej krainie (ze szczególnym uwzględnieniem krainy z bajki „Alicja w Krainie Czarów”), gdzie królują gąsienice, grzyby, rycerze, króliki i przede wszystkim otwierające utwór magiczne pigułki „czyniące cię większym, albo mniejszym”, budzące skojarzenia z psychodelicznymi narkotykami. To jednak nie jedyne świetne utwory z tej płyty. Mamy tutaj też znakomicie zaśpiewane „Today”, czy „Comin’ Back To Me” – powolne, senne ale jakże naładowane narkotyczną wizją. To naprawdę dobry album, jeden z najbardziej reprezentatywnych w epoce hipisów. W krótkim czasie Jeffersoni stali się ukochaną grupą amerykańskiej młodzieży. Nie tylko ich zachowanie, ale i teksty utworów (poza opisywaniem swoich tripów, również manifesty antywojenne) były bardzo bliskie buntującym się młodym ludziom. Po paru świetnych koncertach i występach na słynnych festiwalach (chodzi mi szczególnie o Monterey o którym napiszę później) będąc pod wyraźnym wpływem LSD grupa nagrała jeden z najlepszych psychodelicznych albumów – „After Bathing At Baxter’s”. Jest on mocniejszy od poprzedniego, bardziej gitarowy i również zdecydowanie bardziej narkotyczny. Tutaj już wyraźnie zaznacza się wpływ gitary – co czyni ten LP łącznikiem pomiędzy psychodelią a acid rockiem. Grupa nagrywała go w dużej mierze w nocy, pracując do wczesnych godzin porannych co może dawać początkowo wrażenie nieco chaotycznych kompozycji. Ten chaos jednak urodził poczucie jeszcze większego wpływu narkotyków, których z resztą Jeffersoni na pewno sobie wtedy nie żałowali. Na uwagę zasługuje doskonała wręcz współpraca na płycie duetu Jorma Kaukonen (gitara prowadząca) i Jack Casady (gitara basowa). Co do poszczególnych utworów to warto pochylić ucho od razu nad całą płytą (z uwzględnieniem otwierającego „The Ballad Of You And Me And Pooneil”, dynamicznego „Wild Tyme”, niespokojnego i pięknie zaśpiewanego „Rejoice”, czy rozimprowizowanego „Spare Chaynge”), bo jest naprawdę kapitalna.
Po początku roku lata miłości widać jak na dłoni, że wysyp genialnych płyt dopiero następował. Nie było wtedy zespołu który nie grał w duchu psychodelii, ale i dzięki temu tworzono wręcz niezapomniane pejzaże dźwiękowe. Pod tym względem chyba tylko era rocka progresywnego (zespoły Yes, King Crimson, Genesis) jest bogatsza. Co jak co – najlepsze miało dopiero nastąpić.
Wiele grup początku 1967 zaczynało z czasem nadużywać narkotyków podczas koncertów. Kilka skrajnych przypadków mówi o rozstrajaniu gitar przez artystów będących pod wpływem, wymiotowaniu na scenie i poza nią, czy bełkotaniu bezsensownych frazesów do mikrofonu. Koncerty zespołów psychodelicznych roztaczały nad sobą jednak niesamowitą, mistyczną aurę – niepodobną do niczego innego. Jeśli ktoś chciał poczuć prawdziwego ducha psychodelii to musiał choć raz w życiu być na takim koncercie. Wśród undergroundowych kapel, grających często w starych, zadymionych klubach gdzie mieściło się raptem maksymalnie 100 osób, modne było „wspomaganie” publiczności będącej już po zażyciu psychodelików poprzez wyświetlanie na ścianach rozmaitych efektów świetlnych. Roztapiająca się folia, pulsujące światła, efekt „kolorowego oka” – wszystko to w połączeniu z obłędną muzyką i narkotycznym stanem dawało nieopisane uczucie istnienia w innym świecie. Mistrzami takiej konwencji były: Jefferson Airplane, Country Joe And The Fish, czy Grateful Dead. I to właśnie przy Grateful Dead warto zatrzymać się na sekundę, bo w marcu 1967 wychodzi ich debiutancki album. Płyta nie jest w żaden sposób jednak wyznacznikiem stylu grupy. Większość kawałków (poza „Morning Dew” i „Viola Lee Blues”) ma charakter bardziej piosenkowy niż improwizacyjny. Wizytówką grupy będą w przyszłości natomiast genialne improwizacje. Z debiutu warto zwrócić uwagę na wspomniane „Morning Dew”. Widać bardzo nieśmiałe podejście zespołu do zaburzonego rytmu (kolejnej cechy charakterystycznej Grateful Dead), rozmarzonego wokalu czy po prostu do psychodelii (album oczywiście psychodelicznym jest, ale w porównaniu do tego co zdarzy się w przyszłości to jednak ciężko zaklasyfikować debiutancki LP do tego gatunku). Nie mniej jednak po raz pierwszy pojawiają się improwizacje, jakże w tym czasie popularne podczas koncertów grupy. Właściwie może nie koncertów, lecz misteriów. Każdy bowiem uczestnik takiego „misterium” żeby zrozumieć w pełni muzykę graną przez Grateful Dead, musiał być po spożyciu środków psychodelicznych. Jeszcze bardziej ta tendencja będzie widoczna w roku kolejnym, a jeśli chodzi o albumy studyjne to prawdziwą psychodelię (mocno zdominowaną jednak przez acid rock) Deadzi pokażą na „Anthem Of The Sun” i „Live/Dead”. Ale o tym będzie później… A co do debiutu, to można posłuchać. Nie bronię nikomu…
W tym samym miesiącu wychodzi również album który przez wielu uważany jest za jeden z najważniejszych (jeśli nie najważniejszy) w historii muzyki rockowej. Mowa tutaj o debiutanckim LP grupy The Velvet Underground zatytułowanym „The Velvet Underground & Nico”. Ciężko jednoznacznie określić jaki gatunek muzyki tutaj przoduje. Poza dwoma naprawdę kapitalnymi przykładami psychodelii („Venus In Furs” i „Heroin” – prędkość i styl piosenki są porównywane do rzeczywistego stanu po zażyciu heroiny) mamy raczej do czynienia z rockiem alternatywnym. Co wydaje się dziwne, bo przecież mamy dopiero rok 1967… Na tym właśnie polega nowatorstwo tego albumu. Nikt nie chciał go słuchać w epoce hipisów. Nikt również wcześniej tak ostro nie pisał o dragach jak Velveci na tej płycie. Ogólnie tematy na niej poruszane są lekko mówiąc kontrowersyjne. LP jednak został doceniony (i chyba przeceniony) dopiero po latach. Jakiegokolwiek nie miałbym zdania na temat debiutu Velvet Underground to jedno trzeba przyznać – wywarli przeogromny wpływ na rozwój muzyki. Wyprzedzili epokę o dziesięciolecie, zastosowali mnóstwo rozwiązań stylistycznych nieznanych wówczas nikomu. Chociażby dlatego każdy szanujący się fan muzyki rockowej (i psychodelicznej również) powinien poznać ten album od początku do końca. Ze szczególnym uwzględnieniem dwóch wymienionych wcześniej kawałków.
Nadchodzi kwiecień 1967. Bardzo ważny miesiąc dla psychodelii. Pojawia się na świecie (w końcu) jeden z moich ulubionych albumów psychodelicznych i jeden z najlepszych w ogóle – „Electric Music For The Mind And Body”. Tak mocnej psychodelii jaka jest zawarta na tym albumie próżno szukać wcześniej. Absolutnie narkotyczny nastrój, obłędne brzmienie gitar i w niektórych miejscach uśpiony wokal – te czynniki sprawiają że słuchacz chcąc nie chcąc czuje prawdziwego ducha rocka psychodelicznego (wystarczy już nawet popatrzeć na okładkę, na której mamy zespół w czterech odsłonach na koncertach za każdym razem występującego na tle wspomnianych przeze mnie wcześniej efektów świetlnych „wspomagających publikę”) . Warto zaznaczyć że duża cześć albumu (jak na przykład kapitalny „Bass Strings”) była gotowa już pod koniec roku 1966. Gdyby już wtedy cały LP wyszedł na światło dzienne stałby się z miejsca obiektem kultu i po dziś dzień uznawany by był za bezapelacyjnie najlepszy album z kręgu psychodelii. Nie zmienia to jednak faktu, że jak na czas w którym został wydany był na tyle nowatorski i pionierski, że później bardzo wiele zespołów przyznawało się do wzorowania się na muzyce Country Joe And The Fish (m. in. West Coast Pop Art Experimental Band, Serpent Power, Bruce Palmer). Kolejny album wydany tego samego roku w listopadzie zatytułowany „I-Feel-Like-I'm-Fixin'-to-Die” nie był już tak porywający i psychodeliczny jak debiut, ale odniósł jednak większy sukces komercyjny głównie za sprawą otwierającego płytę utworu (mającego taki sam tytuł jak cały LP). Był to typowy protest song, co w tamtych czasach z miejsca przysparzało popularności. Z innych ciekawych dzieł z tej płyty warto nadmienić dwa bardzo psychodeliczne, stylistycznie pasujące idealnie do debiutu „Magoo” i „Pat’s Song”. Nie da się jednak ukryć, że to nie ten sam poziom psychodelii co na debiutanckim LP. Nie mniej jednak to wciąż Country Joe And The Fish – a więc obok obydwu tych arcydzieł (szczególnie wcześniejszego) nie można przejść obojętnie.
Kwiecień był w roku 1967 takim miesiącem, który zapoczątkował olbrzymie, wręcz rewolucyjne zmiany w postrzeganiu rocka psychodelicznego (i w ogóle rocka). Od tamtej pory nagrywano płyty już nie tylko pod kątem oczarowania słuchaczy wspaniałymi melodiami i słodkimi tekstami – tylko głównie po to, żeby zarówno muzycznie jak i w miarę możliwości tekstowo ukazać stan po zażyciu narkotyków. Płyta „Electric Music For The Mind And Body” była tego doskonałym przykładem. Idealnie nadawała się do wszelkiego rodzaju wspólnego „tripowania”, gdyż jedynie wzmagała wizje wywołujące przez psychodeliki (za pomocą mistycznych tekstów, niesamowitych melodii i również piekielnie psychodelicznej okładki – co stwarzało tę płytę prawdziwym totemem psychodelicznym). Zaczęło więc powstawać coraz więcej albumów które mogłyby dorównać osiągnięciu Country Joe i Rybki. Wszystkie największe dzieła tego typu powstały tuż po „Lecie Miłości” 67’. Można więc się łatwo domyślić, że różne substancje psychoaktywne będące podczas Lata Miłości na porządku dziennym „pomogły” w jakiś tam sposób twórcom i efekty były naprawdę porażające. Porażające głównie pod względem zbliżenia się do ideału przedstawienia wizji ponarkotycznej. Ze wszystkich trzech takich arcydzieł: The Piper At The Gates Of Dawn, H.P Lovecraft, Easter Everywhere, absolutnie każde zasługiwało na głębsze poznanie. O tych genialnych albumach będzie jednak za moment, bo trzeba powrócić jeszcze na chwilę do wspomnianego „Lata Miłości” i dwóch wydarzeń które wstrząsnęły muzyką psychodeliczną i rockową.
James Marshall Hendrix urodził się 27 listopada 1942 roku. Od dziecka przejawiał zdolności (i chęci) do gry na gitarze. Mimo iż pierwszym jego instrumentem była harmonijka ustna, to jednak w roku 1957 zakupił swoją pierwszą gitarę. Elektryka dostał od swojego ojca, dwa lata później. Od tamtej pory obserwować można rozwój największego gitarzysty wszechczasów. Został na krótko wcielony do wojska (zwolniony bo podobno źle upadł podczas skoku spadochronowego). Po tych wydarzeniach zaczął dorabiać tu i tam w lokalnych zespołach (razem z kompletnie nieznanymi dzisiaj The Squires czy podczas wielu sesji z bardziej znanymi muzykami). Pod koniec roku 1966 (konkretnie w październiku) następuje przełom w karierze artysty – zmienia on wtedy swoje imię na Jimi, od tej pory będąc już wyłącznie Jimim Hendrixem, natomiast jego zespół wraz z Noelem Reddingiem i Mitchem Mitchellem nosił będzie nazwę The Jimi Hendrix Experience. Od tej pory stopniowo z biegiem miesięcy słychać będzie coraz głośniej również o brytyjskiej odmianie psychodelicznego rocka (The Beatles przestaną być osamotnieni). Kolejną przełomową datą w karierze Hendrixa jest 15 maja 1967. Wtedy zostaje wydany album „Are You Experienced?”, będący w mojej subiektywnej opinii jednym z największych pod względem nowatorstwa albumów w historii. To już nie była ewolucja, tylko Rewolucja. Hendrix gra na nim jak natchniony, wytyczając nowe ścieżki rozwoju dla gitarzystów. Nikt tak mocno wtedy nie grał. Chyba, że Cream. To na „Are You Experienced?” można doszukiwać się źródła pomysłów dla setek płyt hardrockowych wydanych w latach 70., które przyczyniły się w następnej kolejności do ewolucji w metal. Przy okazji Hendrix dzisiaj jest utożsamiany również z muzykiem silnie związanym z epoką hipisowską. Wpłynął na to styl ubierania się Heńka (chusty, opaski, rzemyki, kolorowe koszule) i ogólnie styl bycia/życia. Nie od dziś wiadomo, że lubił nadużywać alkoholu i tych bardziej miękkich narkotyków (z trawką i LSD na czele). Z upływem lat Hendrix musiał również zacząć brać środki pobudzające i różnego rodzaju tabletki nasenne. Te ogromne ilości chemii jakie przyjmował były w kilku momentach życia jedyną podporą. Dzięki temu powstały kapitalne albumy gitarowe, na których wychowała się cała młodzież hipisowska. Prawdziwą sławę Hendrixowi przyniesie jednak nie wydanie debiutanckiego albumu, ale występy (a w szczególności jeden, o którym za moment). Przytaczając każdy fakt z życia gitarzysty można wpaść w zdumienie. Co do debiutu to oczywiście nie trzeba nikogo namawiać żeby przesłuchał całą płytę. Znajdują się tutaj utwory czysto psychodeliczne/acid rockowe („Third Stone From The Sun”, „Are You Experienced?”, I Don’t Live Today”), hardrockowe ze świetnymi riffami („Foxy Lady”, „Purple Haze”), nieco spokojniejsze, niekiedy balladowe („Hey Joe”, The Wind Cries Mary”), czy też bluesowe („Red House”, „Remember”) bowiem Hendrix – jak z resztą wielu gitarzystów lat 60. – był uczniem bluesa. Kapitalna to płyta – coś niesamowitego jak pomyśli się, że dzisiaj wciąż brzmi świeżo mimo iż ma już ponad 40 lat. Tego samego roku Hendrix wydał jeszcze jeden album – „Axis: Bold As Love” (w grudniu, ale nie po południu). Nieco słabszy, ale wciąż genialny. Tutaj nieznacznie usunął się w cień by dać się wyszaleć dwójce Redding – Mitchell. Nadal jednak nasze uszy karmione są wspaniałymi dźwiękami z „Little Wing” czy też z nowatorskiego „Bold As Love”. Obie płyty zostały docenione przez fachowe pisma muzyczne. Magazyn Rolling Stone umieścił je odpowiednio na 15 i 82 w rankingu na najlepsze płyty wszechczasów. Już to pokazuje jakim Jimi był artystą. Te płyty są wręcz bezcennym zapisem. Dwie z trzech wydanych przez niego w studiu za życia. Spoczywaj w pokoju Mistrzu.
Wiele osób wie, jakim zespołem byli The Beatles. Czterej grzeczni panowie ostrzyżeni z charakterystyczną grzywką, w garniturkach, śpiewający wysokim głosem. Hmmm… Takie wyobrażenie ma naprawdę dużo ludzi. To martwi. Niepokoi również fakt, że nawet fachowcy uparcie obstają przy tym, że „Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band” jest płytą wielką. Nawiązuję do tego albumu, bowiem czerwiec 1967 to data wydania (konkretnie pierwszy dzień czerwca). Cóż, moje zdanie jest następujące: album jest na pewno słabszy od Revolvera, Rubber Soul i nawet od kolejnego Magical Mystery Tour, wydanego również w 1967 w Grudniu. Nie broni się jako płyta psychodeliczna, bowiem zawiera w zasadzie jedynie dwa przejawy psychodelii: utwory „Lucy In The Sky With Diamonds” (gdzie każda pierwsza literka układa się w słowo LSD, chociaż Lennon wielokrotnie zaprzeczał jakoby piosenka była związana z tym narkotykiem) i „A Day In The Life” (trzeba przyznać, że świetne zakończenie albumu) oraz zastosowanie ogromu różnych technik, co było wynikiem jednak bardziej działalności studyjnej niż czystego zaawansowania technicznego muzyków. Poza tym wszystkim album to dosyć dobry. Na pewno nie odstający od innych pozycji z tego samego roku, ale również nie wybijający się na przód. Trzeba jednak oddać mu sprawiedliwość: tak wspaniałego brzmienia nie miała wówczas żadna płyta na świecie. Ponadto po raz pierwszy mamy do czynienia z pełnym koncept albumem, nieśmiało przechodzącym w rock progresywny. Nie mniej jednak polecam bardziej następny „Magical Mystery Tour” (bardziej to zbiór singli niż regularny LP - rzadko kiedy możemy obserwować nazwę tego albumu figurującą w spisie płyt The Beatles), gdzie Beatlesi niektórymi utworami wręcz miażdżą. „Strawberry Fields Forever” jest jednym z najlepszych psychodelicznych utworów Wielkiej Czwórki w historii. Znowu pojawiają się sprzeczności wersji Lennona z wersją publiki: większość słuchaczy widzi wyraźne nawiązania do opisywania swoich wizji po narkotykach, zaś Lennon nieustępliwie twierdzi że napisał tę piosenkę w oparciu o sierociniec Strawberry Field (w którego pobliżu dorastał John) w rodzinnym mieście Bitli – Liverpoolu. Innym kapitalnym psychodelicznym numerem z tej płyty jest „I Am The Walrus”, gdzie po raz kolejny możemy podziwiać kunszt Czwórki w nagrywaniu materiału w studio. Tak więc The Beatles wciąż w wysokiej formie. Jednak ich wizja psychodelii z tego okresu jest dla mnie o wiele mniej przekonująca niż pozostałych zespołów (szczególnie chodzi mi tutaj o Sierżanta Pieprza).
Jak już pisałem wcześniej 1967 był rokiem koncertów i festiwali. Zbiorowe występy grup rockowych (jak np. podczas Human Be In na początku roku) zwiastowały nadejście czegoś jeszcze większego – czegoś co nie pozwoli o sobie zapomnieć na długie lata. Ruchy hipisów nasilały się, dostęp do narkotyków (funkcjonujący po delegalizacji LSD już jedynie w podziemiach, ale jednak innych „podziemiach” niż dzisiaj możemy sobie wyobrażać) ogarniał coraz większą liczbę ludzi, powstawały setki nowych zespołów z artystami ubranymi w koszule w kwiaty, dużo ludzi inwestowało pieniądze w psychodeliczne płyty z kolorowymi okładkami. Jednym słowem psychodelia kwitła. Wtedy paru młodych ludzi postanowiło zorganizować wielki festiwal rockowy, którego świat jeszcze nie widział. Miało na nim wystąpić w kilka dni kilkadziesiąt zespołów rockowych, grających dla zebranej publiczności. Wybór padł na niewielkie miasto Monterey w stanie Kalifornia, a dni w które miał odbyć się festiwal zaplanowano na 16,17,18 czerwca 1967. Przed jego rozpoczęciem istniało bardzo dużo obaw. Obawiano się między innymi czy taka idea (bądź co bądź było to pierwsze takie wydarzenie w historii muzyki rockowej) się przyjmie i czy uda się zgromadzić tak wielu artystów w jednym miejscu na tak krótki okres czasu (tym bardziej że koncerty miały mieć charakter dobroczynny i nie wypłacano nikomu wynagrodzeń). Nadeszły jednak długo oczekiwane przez wszystkich dni środka czerwca… Jak się potem okazało, były to najlepsze trzy dni w historii hipisowskiej muzyki (nie wliczam Woodstock). Ilość artystów, którzy wystąpili na festiwalu wznosząc się ponad swoje rzeczywiste umiejętności musiała przytłaczać ludzi chcących zobaczyć to wydarzenie na żywo. Publika złożona praktycznie z hipisów, bądź ludzi związanych z ich ruchem raz po raz oklaskiwała występujące wtedy zespoły. Lato Miłości niezwykle słoneczne, barwne, stało się takie jeszcze bardziej dzięki wydarzeniom w Monterey.
Zaczęło się od występów mało znanych kapel jak The Association i The Paupers. Dnia 16 czerwca w zasadzie dwa występy mogłyby być jedynymi: duetu Simon And Garfunkel i The Animals ze świetnym tego dnia wokalem Erica Burdona (w zasadzie nazwa zespołu w tym okresie brzmiała Eric Burdon & The (New) Animals). Całkowicie inny był drugi dzień występów. Wtedy to bowiem na kolana powaliła wszystkich swoim wykonaniem Janis Joplin wraz z zespołem. Janis była silnie związana z kulturą hipisowską. Sławne po latach stały się jej porsche, pomalowane na psychodeliczne kolory czy styl ubierania się. O jej zamiłowaniu do różnych używek typu alkohol, narkotyki czy też orgie seksualne (niektóre relacje mówią o homoseksualnych skłonnościach Janis) nie ma sensu się rozpisywać, bo łatwiej policzyć artystów którzy wtedy takiego zamiłowania nie posiadali. Jasne stało się z upływem czasu, że jej bardzo ciekawy głos stanie się wkrótce wizytówką grupy z którą występowała. Big Brother & The Holding Company odniosło na festwalu w Monterey ogromny sukces głównie (albo wyłącznie) dlatego że występowała z nimi Janis. Szczególnie wykonanie „Ball And Chain” wzbudziło ogromny aplauz i zdziwienie takich profesjonalistek jak chociażby Cass Elliot z zespołu The Mamas & The Papas. Joplin po Monterey stała się sławna i była podziwiana przez całe grupy hipisów. Ten dzień przyniósł również doskonałe występy Otisa Reddinga (niezwykłe, żywiołowe wykonania) i Jefferson Airplane (z jak zwykle piękną Grace Slick na wokalu). Wystąpił również zespół Country Joe And The Fish, ubrany w hełmy i wyraźnie chcący zaprotestować przeciw wojnie. Ich wykonania jednak nie były tak porywające jak artystów wymienionych wyżej. Poza psychodelicznymi grupami wystąpiły również Canned Heat (za dwa lata obecne również na Woodstock, gdzie ich występ z pewnością należy uznać za niezwykle udany) i grupa Steve’a Millera. Festiwal zrodził już kilka gwiazd, ale największą odkrył dopiero ostatniego dnia. 18 czerwca 1967 roku ma miejsce występ który na zawsze zapisał się w historii rocka psychodelicznego. Mowa oczywiście o Hendriksie z zespołem. Poprzez doskonałą interpretację utworu „Like A Rolling Stone”, przez porywające wykonanie „Purple Haze” i „Foxy Lady”, aż po ostatnie „Wild Thing” Hendrix potwierdzał że przydomek Boga Gitary jaki za parę lat otrzyma nie będzie przesadzony. I właśnie ostatni numer „Wild Thing” zasługuje na dokładniejsze poznanie (a szczególnie obejrzenie). Końcówkę tego utworu pewnie większość już zna – Hendrix podpala gitarę i roztrzaskując ją o scenę rzuca kawałki, „częstując” nimi publiczność. Magia tego utworu polega jednak na tym, że cholernie dużo można snuć sobie wytłumaczeń zachowania Jimiego. I gwarantuję, że żadnym wytłumaczeniem jest fakt, że Heniek był wtedy po dwóch dawkach LSD. Podpalenie gitary = rozpaleniem znicza/złożenie ofiary? Czemu nie. Jak zawsze – pełna dowolność. W każdym razie występ ten był najlepszym z całego festiwalu w Monterey. Równac się z nim mogą jedynie trzy inne – wspomniana przeze mnie Janis, a także dwa inne z tego samego dnia. Mowa o The Who i Ravi Shankar. The Who zrobili na scenie właściwie to co Hendrix – rozpieprzyli wszystko co mieli akurat pod ręką. A że było ich kilku to oberwało się nie tylko gitarom, ale również perkusji (notabene Keith Moon był największym zwolennikiem rozpierduchy na koncertach). Nie samą demolką oczywiście człowiek żyje i ich koncert również należy uznać za sukces. Ravi Shankar zasłynął natomiast niesamowitymi umiejętnościami gry na sitarze. Technika i szybkość z jaką wygrał swoją ragę zachwyca jeszcze dzisiaj. Niektórzy ze zgromadzonych łapali się wówczas za głowy, co wyczynia muzyk pochodzący z Indii i szerszej publiczności wówczas praktycznie nieznany.
Podsumowując: festiwal okazał się wielkim sukcesem (przede wszystkim artystycznym). Z wielu nieznanych muzyków uczynił światowej sławy gwiazdy, a niektóre występy po dziś dzień można oglądać z zapartym tchem. Otworzył również drogę ku organizacji podobnych przedsięwzięć. Jedno jest pewne – obawy które pojawiały się przed festiwalem były całkowicie bezpodstawne. Polecam wszystkim film dokumentalny nakręcony przez Pennebakera „Monterey Pop” który przybliża znacznie wydarzenia z tych wspaniałych trzech dni.
Po wielkich wydarzeniach w Monterey nikt już nie miał wątpliwości w jakim kierunku pójdzie muzyka. Przez najbliższe miesiące świat miał być pochłonięty przez psychodelię – narkotyczną muzykę dzieci kwiatów. Nie było inaczej. Te trzy dni czerwca pokazały jak wspaniałe możliwości drzemią w rocku psychodelicznym, jak wiele może dać również organizacja tak wielkich festiwali. Festiwal w Monterey właściwie otwiera klamrą tak naprawdę wielkie chwile rocka psychodelicznego i ruchu hipisowskiego. Zamknięciem będzie Woodstock. Dwa wspaniałe lata. Na razie dosyć o koncertach. Powróćmy zatem do studyjnych dzieł które zachwycały wtedy i zachwycają nadal.
Jest taka płyta, której fan tego zespołu praktycznie nie zauważa, za to fan psychodelii ubóstwia. Wydana została w sierpniu 1967. Mowa o słynnym Dudziarzu u Bram Świtu, czyli „The Piper At The Gates Of Dawn” Pink Floydów. Nie był on pierwszą manifestacją muzyczną tej brytyjskiej grupy. Wcześniej otrzymaliśmy zbiór singli, na którym znalazły się przewspaniałe „Arnold Layne”, „See Emily Play” czy „Scarecrow”, ale tylko ostatni utwór znalazł drogę na debiutancki album. Wielka szkoda, że Syd Barrett (ówczesny lider zespołu, ale czy jest ktoś kto tego nie wie?...) nie zdecydował się na ten krok. Po latach została wydana również płyta z zapisem koncertu Floydów w Londynie (dwa kawałki – „Interstellar Overdrive” i „Nick’s Boogie”). Szczególnie warta polecenia jest wersja z obrazem, gdzie możemy podziwiać Londyn lat 60 i totalnie psychodeliczne obrazy z jakiegoś undergroundowego klubu w stolicy. Co do „Dudziarza” to powinno się go uznawać za jeden z najlepszych psychodelicznych albumów wszechczasów. Syd Barrett pokusił się o zabieg bardzo modny w tym czasie – „przelał” swoje narkotyczne doświadczenia po LSD (i chyba nie tylko) na płytę. Ale nie tylko on przyczynił się do jej wspaniałego brzmienia (choć był kompozytorem prawie całego materiału – 10 z 11 utworów należała lub współzależała do niego). Równie wielką pracę wykonali pozostali – np. Wright ze swoimi klawiszami wprowadzał słuchacza w stan nieważkości. Świetnie współgrał z Barretem. Tak totalnie narkotycznego albumu nie było od debiutu Country Joe i Ryby a gdyby nie „Electric Music For The Mind And Body” to mógłbym napisać, że nie było w ogóle… Nie ma co rozpisywać się nad poszczególnymi utworami bo wszystkie są genialne. Poraża niesamowity dobór stylistyczny – ciężko znaleźć piosenkę nie pasującą do pozostałych. „Astronomy Domine” jest zalążkiem space rocka. A przy okazji genialnym psychodelicznym kawałkiem. Podobnie jak odrealnione „Matilda Mother” czy jakby transowe „Pow R. Toc H.”. Jest tu też oczywiście „Interstellar Overdrive” – jeden z najlepszych psychodelicznych kawałków kiedykolwiek nagranych. I typowo Barretowski „Bike” z tekstem wskazującym na spożycie przez jego twórcę nie tylko LSD… Nikt nie może przejść obok tej płyty obojętnie. Jest ona prawdziwym sztandarem rocka psychodelicznego. Osobiście polecam dla zapaleńców wersję mono utworów z „Dudziarza”. Niby znamy te melodie, ale tutaj brzmią jednak inaczej.
Po Lecie Miłości muzyka psychodeliczna przeżywała tak wielki rozkwit jak kasztanowce na maturę. W październiku 1967 wyszedł kolejny album godny uwagi: debiutancki LP grupy H.P Lovecraft. Zespół wydał zaledwie dwa albumy studyjne, ale mimo to jest dzisiaj uważany za jeden z najważniejszych jeśli chodzi o psychodelię. Na debiucie mamy bardzo dużo rozmarzonych i cudownych melodii: począwszy od psychodelicznego „I've Been Wrong Before” przez „The White Ship” i „That's How Much I Love You Baby”. Również otwierające płytę „Wayfaring Stranger” i przebojowe „Let's Get Together” zasługują na uwagę. To bardzo dobry album, z pewnością jedna z ciekawszych pozycji tego roku.
Swoje płyty wydawały również zespoły które wcześniej zasłynęły na świecie. Niekoniecznie chodzi mi tutaj o czysto psychodeliczne grupy. Przykładem może być supergrupa Cream. Poprzedni LP „Fresh Cream” to blues, rock i jeszcze raz blues. Zero tam psychodelicznych momentów (może nie zero, ale naprawdę niewielka ilość), jedynie genialna gra duetu Baker – Bruce w sekcji rytmicznej i zawsze świetnego Claptona. Na wydanym w Listopadzie 1967 roku „Disraeli Gears” widać już wyraźne wpływy psychodelii (choćby na samej okładce). Nawet takie gwiazdy jakimi wówczas byli członkowie Cream musieli pogodzić się z tym, że pod koniec lat 60. z samego bluesa wyżyć się po prostu nie da. A przy okazji stworzyli album pełny kapitalnych numerów, dzisiaj nazywanych klasyką rocka. Dla przykładu takie „Sunshine Of Your Love”, które dzisiaj zna każdy. Ciężki jak na tamte czasy riff i bębny Bakera czynią ten kawałek fundamentem pod późniejszy hardrock. Tak jak bardziej psychodeliczne „Strange Brew”. To również genialny utwór pokazujący zmiany w stylu gry zespołu. Jednak nie da się ukryć że bardziej to album bluesowy niż psychodeliczny (co stwierdzam z żalem). Psychodelii nie brakuje natomiast na innej płycie wydanej w tym samym miesiącu, również przez grupę która nieco wcześniej zasłynęła tu i ówdzie. Mówię tutaj oczywiście o 13th Floor Elevators i ich totalnie narkotycznym drugim LP „Easter Everywhere”. Komu brakowało rocka psychodelicznego na debiucie, tutaj nie może narzekać. Bardzo dużo zespołów grających rock psychodeliczny już zdążyło naczerpać się z debiutanckiej płyty zespołu Roky’ego Ericksona (przyznawali się do tego nawet The Doors) i Elevatorsi długo nie czekając stworzyli drugi, jeszcze bardziej psychodeliczny krążek. W zasadzie mówiąc o muzyce nasiąkniętej narkotykami nie można zapomnieć o 13th Floor Elevators. To była w zasadzie ostatnia tak dobra płyta zespołu (wcale nie z powodu niemocy twórczej muzyków…). Z jednym z najgenialniejszych utworów inspirowanych narkotykami „Slip Inside This House”. Z paroma innymi niesamowicie „podkręcającymi” słuchacza. I przede wszystkim z Roky’m. Nie da się łatwo zapomnieć jego wkładu w muzykę rockową. Oraz tego co wydarzyło się niedługo po wydaniu „Easter Everywhere”. Postaram się o tym jeszcze później napisać.
Inne wydarzenia roku 1967 które warto zapamiętać: Swoją pierwszą płytę pod nową nazwą wydaje Eric Burdon & The Animals – „Winds Of Change”. Dobry, gitarowy album. Na uwagę zwraca wokal Burdona (jak zawsze świetny). Trzy grosze dorzucają The Byrds, którzy po świetnym „Fifth Dimension” lekko obniżyli loty, wydając wciąż niezłe ale już nie tak porywające „Younger Than Yesterday”. Odzywają się The Rolling Stones wydając „Their Satanic Majesties Request” mający być odpowiedzią na „Sierżanta” Beatlesów. Nie wyszło im to jednak za dobrze i poza paroma fragmentami płyty (przede wszystkim „2000 Light Years From Home”) nie ma na czym ucha zawiesić. Świetną płytę wydaje za to zespół Traffic – „Dear Mr. Fantasy”. Ten krążek śmiało można postawić obok innych omówionych przeze mnie nieco obszerniej do tej pory. Bardzo przypomina mi on studyjne zabawy Beatlesów w najlepszej formie. Do najlepszych utworów na płycie należą: tytułowy „Dear Mr. Fantasy”, otwierający płytę „Heaven Is In Your Mind”, czy odjechany „Giving To You”. Dla bardziej wymagających, mamy jeszcze doskonałe dźwięki sitaru w „Utterly Simple”. Naprawdę bardzo bogato zaaranżowana muzyka i oczywiście co najważniejsze – psychodeliczna. Dobre albumy wydają też West Coast Pop Art Experimental Band („Vol. 2”) i The Red Crayola („The Parable Of Arable Land”).
Na razie na tym zakończę drugą cześć, jeśli o jakiejś ważniejszej płycie zapomniałem (chodzi tylko o te ważniejsze bo o wszystkich płytach roku 1967 można by napisać książkę) to kładę się krzyżem i przepraszam, a na sam koniec przygotuję erratę.
Rekomendowane albumy psychodeliczne roku 1967:
- Country Joe & The Fish - Electrique Music for the Mind and Body *****
- Pink Floyd - The Piper At The Gates Of Dawn *****
- Jefferson Airplane - After Bathing At Baxter's *****
- Love - Forever Changes *****
- Jimi Hendrix - Are You Experienced *****
- 13th Floor Elevators - Easter Everywhere *****
- H.P. Lovecraft - H.P.Lovecraft ****
- Jefferson Airplane - Surrealistic Pillow ****
- Jimi Hendrix - Axis- Bold As Love ****
- The Beatles - Magical Mystery Tour ****
- The Doors - Strange Days ****
- The Doors - The Doors ****
- The Velvet Undeground - The Velvet Underground & Nico ****
- Traffic - Dear Mr. Fantasy ****
- Grateful Dead - Grateful Dead ***
- The Beatles - Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band ***
- Cream - Disraeli Gears ***
- Country Joe & The Fish - I Feel Like I´m Fixin´ To Die ***
- Neon Pearl - Neon Pearl ***
- Eric Burdon & The Animals - Winds of Change ***
- Vanilla Fudge - Vanilla Fudge ***
- The Red Crayola - The Parable Of Arable Land ***
- Kaleidoscope - Tangerine Dream ***
- Love - Da Capo **
- The Beach Boys - Smiley Smile **
- Clear Light - Clear Light **
- The Byrds - Younger Than Yesterday **
- Action - Rolled Gold *
- Procol Harum - Whiter Shade of Pale *
- Serpent Power - Serpent Power *
- The Ceyleib People – Tanyet *