JEAN MICHEL JARRE… Czy aby na pewno bez fajerwerków?
Najpierw kilka słów o niedawno wybudowanej, idealnie na granicy Gdańska i Sopotu, Ergo Arenie, dla której był to chrzest bojowy, jeśli chodzi o koncerty. Śliczny architektonicznie obiekt robi niesamowite wrażenie z zewnątrz. Jest to zdecydowanie najładniejsza tego typu hala w Polsce i cieszy, że od samego początku operatorzy chcą, żeby działo się w niej wiele ciekawego. Wewnątrz goły beton architektoniczny wcale nie razi, ale pewnie jeszcze zostały do zrobienia prace wykończeniowe. Natomiast główna hala, trybuny i wszystko – bajka! Najniższe rzędy trybun są oparte na składanej konstrukcji, co daje nieograniczone możliwości zorganizowania sali. Widoczność doskonała, akustyka także. Naprawdę fantastyczne miejsce. Można trochę czepiać się o drobny chaos informacyjny, ale nie było aż tak strasznie. W końcu wszystko tam jeszcze raczkuje.
No ale do rzeczy…
W umysłach mniej zainteresowanych muzyką osób Jean Michel Jarre utrwalił się chyba jako muzyk, który na scenie wiele nie robi, tylko stara się porazić ludzi efekciarstwem. Wszystkie te „lasery, fajerwerki, goście” ważniejsze są od muzyki. Często spotykałem się z takim zdaniem. Wina w tym większa raczej zbudowanej wokół tamtego stoczniowego koncertu przytłaczającej otoczki i realizatora, który zbyt często omijał muzyka i skupiał się na innych rzeczach (filmach z telebimów, polskich motywach). Kto spodziewał się podobnego wydarzenia i wciąż w ten sposób postrzega sceniczny image Jarre’a, mógł się wczoraj zdziwić. Od dawna Francuz zaznaczał, że te koncerty będą próbą osiągnięcia równie spektakularnego efektu w zamkniętym pomieszczeniu i przy mniejszej publiczności, ale nie dało się ukryć, że Jean Michel czuł się wczoraj o wiele swobodniej, niż 5 lat temu. Nie wyszedł gdzieś zza sceny, tylko przeparadował najpierw wśród publiczności, po drodze ściskając fanom ręce i przywitał się, o ile dobrze pamiętam, jeszcze przed wykonaniem jakiegokolwiek utworu. A kiedy już zaczął grać…
No właśnie. Facet przez większość czasu skakał przy swoich klawiszach i innych urządzeniach z bananem na twarzy, bardzo często prosząc o klaskanie do rytmu. W dodatku uśmiechał się do stojących przed sceną fotoreporterów, za którymi podobno nie przepada. Magiczne słówko „dziękuje” padło chyba po każdym utworze. Gdzieś napomknął, że poparł kandydaturę miasta na Europejską Stolicę Kultury 2016. I jak tu nie poczuć, że uważa Gdańsk za specjalne miejsce? A to był dopiero początek.
Za muzykami, których w sumie było czterech, widniał szeroki jak Wisła telebim, na którym naprawdę wiele się działo ciekawego. Najbardziej chyba podobało mi się, kiedy Jarre założył okulary, w które wbudowana była kamerka i na żywo można było oglądać z jego perspektywy to co robi. Po tym nikt już nie powie, że koleś nic nie robi na scenie. Był też jeden, naprawdę zacny moment, kiedy to przyszedł czas na utwór dedykowany UNESCO. Na telebimie pojawiły się rosnące albo malejące liczby przedstawiające: populację na świecie, ilość pozostałych baryłek ropy, ludzi bez dostępu do bezpiecznej wody, kilometry pokonane przez naszą planetę w tym roku, liczbę wysłanych tego dnia maili oraz dolarów wydanych na narkotyki. Tymczasem Jarre z boku grał na klawiszu i... zrobiło się dość kameralnie, zaś ludzie zdawali się mniej błyskać fleszami.
Bardzo miłym, acz skromnym gestem było granie i machanie biało-czerwonym szalikiem. Uwielbiam takie drobne gesty. No i jeszcze ta prośba pod koniec o użycie telefonów i latarek, żeby zrobić światełka na całej sali i „przesłać je do świata”. Truizm? Trochę, ale wyszedł magicznie.
Nie jestem jakimś specjalistą jeśli chodzi o muzykę Jarre’a, więc nie pamiętam wszystkich utworów. W sumie zagrane zostało wszystko to, co powinno, czyli nie zabrakło Oxygene, Equinoxe, Rendez Vous 4… Wymieniać dalej nie będę, bo podobało mi się naprawdę wszystko. Chyba nie było czegoś, co by mnie znudziło. Po 30 minutach byłem już naprawdę wciągnięty w te dźwięki. Laserowa harfa została użyta dwa razy i pomimo swojej prostoty robiła świetne wrażenie. Czasami odwracałem głowę, żeby popatrzeć jak pracują lasery (widać, że były dopasowane do hali), ale w innych momentach po prostu przymykałem oczy i dawałem muzyce przenosić mnie w inne, kosmiczne światy.
Podsumowując… Nie było fajerwerków, ale ten koncert o wiele bardziej spodobał mi się, niż (niestety oglądany tylko w telewizorni) ten ze stoczni. Nikt nie wciskał tutaj na siłę polskości i symboli w każde wolne miejsce, nie było tak wielkiego patosu i pomimo prób nadania wydarzeniu i gdańszczanom jak najsilniejszego poczucia wyjątkowości, fantastycznych świateł, laserów i wszystkiego innego… muzyka nie została przez nikogo zepchnięta na drugi plan. I to najbardziej sobie cenię w tym widowisku.
Było fantastycznie!
Relacja z konferencji prasowej, w której czynny udział wziął nasz portal…