Krótsza płyta to większa szansa na artystyczny sukces. Nikt chyba nie zaprzeczy, że łatwiej stworzyć 50 niż 75 minut genialnej muzyki. Muzycy albo tego nie wiedzą, albo uważają, że potrafią nagrać pięć kwadransów arcydzieła.
Ale tak nie jest! Dzisiaj płyty są zdecydowanie za długie. Czyja to wina? Oczywiście płyty kompaktowej. O tym, jak ciężko nagrać świetną, równą płytę, która by trwała przeszło godzinę i przy słuchaniu której ani razu by się nie ziewało i nie pomyślało „Ten fragment można by wyciąć.” świadczy fakt, że naprawdę ciężko taką płytę znaleźć. Parę rzeczy mi się kojarzy: Lateralus Toola czy Unfolded Like Staircase Discipline. Jednak większość współczesnych tasiemców jest zbyt rozwlekła. Nie uważam, że obecnie muzycy są mniej zdolni, bo nie wierzę, że na przykład Led Zeppelin byłby w stanie nagrać 75-minutowy album, który byłby równie genialny jak ich pierwsze cztery albumy. Skądinąd bardzo dobre Tales From Topographic Ocean, The Lamb Lies Down On Broadway czy nawet The Wall nie są pozbawione dłużyzn.
Od lat 60. do pojawienia się płyty kompaktowej przeciętny album miał 40-50 minut (ale na przykład A Hard Day’s Night The Beatles nie trwał nawet pół godziny). I starczało zespołowi, żeby się w takim czasie wyrazić. Rozmiar płyty winylowej bezpiecznie ograniczał płodność zespołów. Trzy kwadranse materiału i jest nowa płyta. Nadwyżka materiału wędrowała do archiwum i stamtąd albo na stronę B singla, albo na następną płytę, a czasami już z tego archiwum się nie wydostawała.
Muzycy dalej tworzą tyle, żeby zapełnić cały nośnik, niestety dzisiaj próg się zatrzymał na 80 minutach. Bez względu na uprawiany gatunek muzyki, płyty trwające przeszło 70 minut są za długie; w przypadku muzyki intensywnej (na przykład prog metal) męczą, z kolei spokojnej, monotonnej (post rock) nudzą. Kto nie jest intelektualnie spocony po wysłuchaniu wymagającego sporej uwagi i naszpikowanego różnymi smaczkami Octavarium Dream Theater, kto nie zaśnie podczas półtoragodzinnego Lift Your Skinny Fists… Godspeed You! Black Emperor? A są to przecież płyty bardzo dobre.
Wiele współczesnych płyt, które są świetne, można by było określić jako jeszcze lepsze, gdyby je skrócić. Przykłady? Amused To Death Rogera Watersa, Brave New World Iron Maiden, 10 000 Days Tool, You All Look The Same To Me Archive, Zaprzepaszczone siły… Comy (utwór tytułowy perełka…). Gdyby zaś St. Anger Metallica skróciła do 50 minut, to może udałoby mi się tę płytę chociaż raz w całości przesłuchać. Gdyby David Gilmour wydał On An Island jako album trzypłytowy, do czego namawiał go Phil Manzanera, to byłaby to płyta długa i okropna, a tak jest album może mało odkrywczy, ale wdzięczny, po wysłuchaniu którego odruchowo chce się jeszcze raz wcisnąć „play”.
Nawiązując do tytułu, wyobraża ktoś sobie, żeby klasyczne płyty z lat 60-80 trwały 70-80 minut? Shine On You Crazy Diamond. Parts X-XVIII? A In The Court Of The Crimson King? Wyobraża ktoś sobie, żeby były tam jeszcze cztery Epitaph? Przecież taka porcja piękna by zabijała. Albo żeby każda kolejna płyta Black Sabbath, Iron Maiden, Mike’a Oldfielda była albumem dwupłytowym (w wydaniu winylowym)? Pół godziny Raign In Blood Slayera to prawdziwa przyjemność, ale godzina takiej muzyki to już by była męczarnia.
Bardzo mnie cieszy postawa Riverside. Każdy inny zespół starałby się wcisnąć jak najwięcej materiału na płytę. Riverside zaś zrozumiał, że chociaż ma przeszło 80 minut równego, bardzo dobrego materiału, który szczelnie by wypełnił Rapid Eye Movement, to jednak taki zabieg rozmyłby spójność płyty (bo argument, że aby trylogia była spójna, na każdej płycie musi znaleźć się dziewięć utworów, jakoś do mnie nie trafia). Dlatego „odpadki” (żeby inne zespoły miały takie odpadki…) wydaje na singlach. Muzycy Riverside mówili, że wiele podpatrzyli od Dream Theater podczas wspólnej trasy. Ciekawe, czy twórcy Metropolis nauczyli się od suportu, jak nagrywać płyty, żeby nie zamęczyć słuchacza. Bo ich płyty są jak obrazy, na których nie dość, że znajdują się łosie na rykowisku, tęcza, rzeczka, a w tle zamek w Neuschweistein i właśnie zachodzi słońce, to jeszcze to wszystko jest w rozmiarze XXL.
Wszystko powyższe nie tyczy się oczywiście płyt koncertowych, które mają inną dynamikę, swoboda set listy pozwala na znaczne urozmaicenie repertuaru. W tym wypadku Live At Budokan i Score Dream Theater, mimo że trwają ponad dwie i pół godziny nie męczą (aż tak).
Wybiegając w przyszłość… A jeśli kompakt już wyjdzie z użycia i płyty będą wydawane w mp3 na stronach internetowych zespołów, to czy Dream Theater będzie nagrywał, aż skończy się pojemność na jego stronie?