ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

felietony

06.04.2008

Manifest antyprogresywny

Pierwotna wersja tytułu tego felietonu - "Manifest antyprogresyfny"

 

 

 

 Trzydzieści lat temu debiutowała ostatnia z wielkich grup prog-rockowych – UK, dwadzieścia pięć lat temu ukazał się pierwszy album prog-rockowego objawienia lat osiemdziesiątych, czyli Marillionu. Poza tym od tego czasu w tej muzyce nie działo się wiele więcej. Po drodze zdarzyło się jeszcze tylko Porcupine Tree, które zmieniło rocka progresywnego (tylko nie wiadomo czy na lepsze ) i Dream Theater – zespół o mocnej pozycji na rynku muzycznym, sprzedający wiele płyt, ale wśród szerokiej publiczności funkcjonujący jako kapela metalowa.

 Niedawno dwaj moi koledzy zakończyli swoje trwające po dwadzieścia kilka lat małżeństwa. Zastanawiam się, czy nie pójść ich śladem i też nie zakończyć trwającego ćwierć wieku związku, który obecnie zaczyna przypominać emocjonalną pustynię. Ja i współczesny prog-rock od kilku lat żyjemy własnym życiem każdy i mamy coraz mniej ze sobą wspólnego. Nasze drogi powoli się rozchodzą. Nigdy (albo prawie nigdy) nie jest tak, że winę ponosi tylko jedna strona. Ja też nie mam zbyt łatwego charakteru i nie jest zbyt łatwo ze mną wytrzymać. Tylko, że w tym przypadku jestem najmniej za to odpowiedzialny. Może po prostu stałem się bardziej wybredny. Ale to chyba nie grzech? Już kilka razy miałem takie okresy w swoim muzycznym życiu, że unikałem płyt z rockiem progresywnym jak diabeł święconej wody, z wyjątkiem tych, które miały ze trzydzieści lat. Leciał wtedy metal, pop, cała nowa fala we wszelkich jej odcieniach, troszeczkę jazzu. Trwało to kilka tygodni, do miesiąca i jakoś przechodziło. Teraz ciągnie się to już znacznie dłużej, a objawy dalej trwają. Jednym z nich jest właśnie ten tekst. Wydaje mi się, że moja niechęć do prog-rocka przechodzi w stadium chroniczne. Ten gatunek na moich oczach zbrzydł, skarlał, zrobił się głupszy i bardziej ograniczony.

 Nie jestem zasuszonym dziadkiem z sentymentem wspominającym stare, dobre czasy i przez ten sentyment idealizującym muzykę owych czasów. Zdecydowanie nie. Jak większość czytelników naszego portalu, cała klasyka mnie ominęła i poznałem ją z “puszki”. Pierwszą płytą prog-rockową na jaką się załapałem było “Broadsword And The Beast” Jethro Tull. Tak, że złote czasy prog-rocka ( i w ogóle rocka) mi odjechały i nie mam absolutnie żadnych powodów, żeby idealizować tamtą muzykę. Nie miałem wtedy pojęcia, że istnieje coś takiego jak prog-rock. Słuchałem wtedy Slade, Abbę i Rubbets i Suzy Quatro. Tak, że sprawę sentymentów chyba załatwiliśmy.

 Cały czas zasypywani jesteśmy nowymi płytami. W powietrzu śmigają epitety – “rewelacyjne”, “świetne”, a nawet “genialne”. Jednak w porównaniu z klasycznymi płytami gatunku współczesne dokonania wypadają bardzo blado. Przy dawnych mistrzach współcześni prog-herosi są tacy malutcy. O tacy! Największe współczesne gwiazdy mogłyby klasykom najwyżej za support robić, a może nawet tylko za ekipę techniczną. Nie ta klasa. Nowe płyty są, bo są – lepsze, gorsze, ale generalnie daleko im do poziomu wydawnictw sprzed trzydziestu, trzydziestu kilku lat. Trudno porównać nawet najlepsze współczesne krążki do tych starszych. Ogólnie poziom się obniżył. Ta “średnica” sprzed trzydziestu lat jest na znacznie wyższym poziomie, niż “średnica” współczesna. A współczesne “arcydzieła” mają się do tamtych nijak, albo wcale. Brak wyobraźni, brak ducha, brak polotu, brak pomysłów, zamykanie się w ciasnych klatkach stylistycznych. Przyparty do muru wymieniłbym dwa tytuły – “Sky Moves Sideways” – Porcupine Tree i “Unfolded Like Staircase” – Discipline. “Sky Moves Sideways” to płyta – cezura, kamień milowy i punkt zwrotny współczesnego prog-rocka. Natomiast “Unfolded...” jest to taki album, który był w stanie dorównać tym dawnym rozmachem, kompozycjami i poziomem emocji.

 Dlaczego tamci wielcy byli wielcy, a obecni już nie są? Bo świecą światłem odbitym. Rock progresywny powstawał czterdzieści lat temu z połączenia rocka, jazzu, bluesa i muzyki klasycznej (w zależności od wykonawcy proporcje tych składników były bardzo różne). Chodziło o pewną ideę – przełamywania barier międzygatunkowych, zerwania ze stereotypem trzyminutowej piosenki – zwrotka, refren, zwrotka. I te dawne, wielkie zespoły tak to tworzyły, od podstaw. I to nie było tak, że kilku łebskich facetów – Hayward, Brooker i Emerson, siedząc sobie przy piwie postanowiło stworzyć nowy gatunek muzyczny i nazwać go rockiem progresywnym. Samą nazwę wymyślili dziennikarze muzyczni, absolutnie bezradni w stosunku do całej fali wyśmienitych zespołów, grających coś zupełnie nowego. Współcześni wykonawcy nie sięgają do źródeł, do tego co inspirowalo starych mistrzów, tylko zatrzymują się w pół drogi, sięgając do form już przetworzonych. W ten sposób nie da rady być lepszym. Inna sprawa – Yes, Pink Floyd, Jethro Tull, Genesis, Moody Blues, ELP, Procol Harum – to ci najwięksi i najsławniejsi ; VDGG i Gentle Giant – równie ważni, tylko trochę niedocenieni. Camel, Barclay James Harvest, Hawkwind, Curved Air, Family, Caravan, Strawbs, Renaissance – to ci mniej wielcy, mniej sławni, albo mniej pamiętani, nierzadko jednak dorównujący formą tym największym. Kilkanaście wiodących zespołów prog-rockowych (mogłem o kimś zapomnieć, to można sobie uzupełnić). Kilkanaście silnych, wyrazistych osobowości artystycznych. Brytyjskich, bo tam się to zaczęło. W pełni oryginalnych, niepowtarzalnych. Ich jedyną cecha wspólną było to, że nie miały ze sobą nic wspólnego. Ilu takich wykonawców znajdziemy teraz ? Może Sigur Rós (ale to chyba nie całkiem ta szuflada) i ... właśnie. Kto jeszcze? Porcupine Tree? Nie bardzo – Ozric Tentacles, Pink Floyd, Steve Hillage. Dream Theater? – Marillion, Iron Maiden, Metallica, Rush. Mars Volta? – no tutaj to jest wybór imponujący – od amerykańskiego rockowego garażu z końca lat sześćdziesiątych, Santana , King Crimson po Bóg wie jeszcze co. Ale akurat w tych przypadkach widać jakąś wyrazistą osobowość artystyczną. Oczywiście, że zawsze może się znaleźć ktoś, kto powie – a ja znam zespół X i on jest w ogóle och, ach, cud, miód i orzeszki i jaki niesamowicie oryginalny i nowatorski. Fajnie. Tylko, że znasz ty, parę innych osób – a reszta ni huhu, bo jego zdolność rażenia jest żadna i nie dotarł do szerszego kręgu słuchaczy. A to niestety jest podstawa działalności.

 CZY KTOŚ WIE DOKĄD JADĘ ?(*) - We współczesnym roku progresywnym można wyróżnić z grubsza dwa nurty. Pierwszy – nazwijmy go “postępowy”, a drugi – “tradycyjny”. Wyznawcy nurtu “postępowego” za wszelką cenę usiłują złożyć coś swojego, nowego i niepowtarzalnego. Przypomina to zwykle ponowne wymyślanie prochu i szukanie kwadratowych jajc – i sens ma też zwykle ten sam. Namiętne dążenie do oryginalności przestaje być środkiem, a staje się celem samym w sobie. W efekcie dostajemy niesłuchalnego zbuka (żeby trzymać się drobiarskiej terminologii). Ale z tą niepowtarzalnością też nie ma co przesadzać, bo zwykle to i tak jest przeważnie skażone piętnem Porcupine Tree, lub Dream Theater. Od jednych biorą pitolenie bez sensu, a od drugich robienie dużego hałasu – też bez sensu.

Drugi nurt – “tradycjonalistów” czerpie, a jakże, z całego bogatego dziedzictwa prog-rocka. Funkcjonują głównie na przetwarzaniu cudzych pomysłów, nie rzadko starszych niż oni sami. Miło się tego słucha, ale zwykle z tego niewiele wynika. Na szczęście wiele z tych kapel doskonale zdaje sobie z tego sprawę i koncentruje się na treści – może wtórnie i zupełnie nie oryginalnie, ale przyjemnie się słucha. Taka postawa jest mi znacznie bliższa. Tyle, że też bez przesady. Nie jest dobrze zbyt dokładnie wzorować się na swoich idolach, bo wychodzą mimowolne cover-bandy – po co słuchać Magenty, jeżeli Renaissance grał tak samo, tylko, że lepiej?

Przydałby się czasami tej muzyce jakiś szlif komercyjny – czyli ktoś, kto by powiedział – z tego wywalamy połowę, a z tego robimy radio edit na 3:45, pogonił zespół od hebli, żeby produkcji nie ruszali – ogólnie przybliżył tą muzykę słuchaczom, żeby nie była taka hermetyczna. A może to progresywna ideologia jest hermetyczna, nie muzyka? Może sami wykonawcy z premedytacja zamykają się w wieży z kości słoniowej, nie podejmując większego wysiłku, żeby dotrzeć do słuchacza?

 NAJWIEKSI “SZKODNICY” (coś w rodzaju ciągu dalszego  poprzedniego akapitu) - czyli Dream Theater i Porcupine Tree – dlaczego oni i dlaczego w cudzysłowie. Chociaż obie te formacje najlepsze lata chyba mają już za sobą, są jednak najbardziej wpływowymi zespołami prog-rocka. I właśnie te wpływy narobiły dużo złego. Oczywiście, że to nie ich wina, że mają tak durnych kopistów, którzy naśladują te najbardziej powierzchowne cechy ich twórczości i nie są w stanie jej staranniej przeanalizować. Nie zauważają tego, jak Porcupine Tree w połowie lat 90-tych całkowicie zmieniło obowiązującą wtedy filozofię rocka progresywnego i pokazało, że można grać go inaczej. Ale inaczej, to znaczy po swojemu, a nie dokładnie tak samo jak Wilson ze swoim zespołem. Natomiast Dream Theater było jedną z nielicznych kapel , którym naprawdę udawało się połączyć rozmach rocka progresywnego i moc heavy metalu. A teraz wydaje się jednemu z drugim, że jak w miarę szybko biega palurami po gryfie to jest Petruccim, a jak ktoś wali szybko i bez wielkiego sensu w gary – to jest Portnoyem. A razem są prawie tak dobrzy jak ich idole. To jest wersja dla bardziej zaawansowanych, bo żeby próbować grać jak DT, to jednak trzeba coś umieć. Znacznie łatwiej być drugim (albo sto fafnastym) Porcupine Tree – wystarczy pomiauczeć anemicznie do mikrofonu i porzępolić coś bez sensu przez kilka minut. Niestety da się zauważyć, że to jest ta ważniejsza droga rozwoju współczesnego rocka progresywnego. Amelodyjne, przekombinowane technicznie, bezduszne koszmarki – za takie “dzieła” to raczej dziękuję. Wolę sięgnąć do czegoś bardziej przyjaznego dla uszu, np. Magmy.

 PROG-METAL (też można podciągnąć pod hasło “NAJWIĘKSI SZKODNICY”) – zwany przez wielu szyderców (przeze mnie też) prog-metylem. O Boże... niewyczerpane źródło drwin i złośliwości dla wielu bardziej kumatych fanów. Założenia programowe – połączenie najlepszych cech metalu i prog-rocka - ma bardzo atrakcyjne, jak komunizm. I mniej więcej tyle samo z tego wychodzi. W zamierzchłych czasach, na początku lat dziewięćdziesiątych zwane było to heavy-progressivem i kilka sensownych kapel ciekawie na ten temat hałasowało – amerykańskie Magellan, Shadow Gallery, Dream Theater, albo brytyjski Threshold. Potem przemianowano to na prog-metal. Teraz... teraz to chyba mam pecha, bo prawie wszystkie płyty spod tego znaku , które do mnie trafiają są mało ciekawe, a w najlepszym wypadku przeciętne – króluje sztampa i schemat. Riff dży-dży i perkusista walący bez ładu i składu. Zresztą czy naprawdę istnieje coś takiego jak prog-metal ? Większość tych kapel gra “podrasowanego” hard-rocka, albo klasyczny metal z klawiszami. Ale do poziomu Dio, Rainbow, Ozzy Osbourne’a, lub Queensryche to im mila i hoho! Jedną z najbardziej kuriozalnych płyt, jakie ostatnio słyszałem, był wyrób Evergrey – “Monday Morning Apocalypse”. Skomponowali melodie rodem prosto z amerykańskiego heavy-aluminium (całkiem dobre zresztą) a “ubrano” je w aranżacje zgodne z prog-metalowym schematem – zadzierżysty, krzyczący, sieriozny do bólu wokal i ciężkie riffy. Wyszło to tak, jakby dziewczyna tańcząca przy rurze w klubie go-go usiłowała wszystkim wmówić, że tańczy w balecie narodowym, i nawet taki strój na występy zakłada. Prog-metale to towarzystwo jeszcze bardziej zamknięte stylistycznie i impregnowane na wpływy z zewnątrz niż przeciętni prog-mani. A przesadne dbanie o czystość gatunku prowadzi do skutków charakterystycznych dla chowu wsobnego – skarlenia i degeneracji. Co słychać.

 POLSKI PROG ROCK – wszystko co napisałem powyżej tyczy się też i polskiej sceny prog-rockowej. Ale są też nasze specyficznie narodowe cechy. Po pierwsze wokaliści, śpiewający w “lengłydżu” – czyli po angielsku z polskim akcentem. No trochę pech, że angielski ze słowiańskim akcentem brzmi tak beznadziejnie. Nacje zachodnioeuropejskie mają trochę więcej szczęścia, bo angielski z ichnimi akcentami tak dramatycznie nie wychodzi. Ale angielski śpiewany z retoromańskim “zaśpiewem” jest tak specyficzny, że zawsze mi się wydaje, że w szwajcarskich kapelach śpiewa ten sam wokalista. Rozwiązania problemu są trzy – śpiewać po polsku, lepiej nauczyć się angielskiego, nagrywać płyty instrumentalne. Na szczęście nasze “eksportowe” kapele mają dobrych “anglistów” za mikrofonami. I byłbym niesprawiedliwy, gdybym nie przyznał, że ostatnio sytuacja się poprawia.

Druga sprawa – jak jest nagrane i jak jest zagrane. Pod względem kultury muzycznej jest marnie. Polscy muzycy są zwykle bardzo przyzwoici technicznie, za to nie najlepiej wykształceni muzycznie. Brakuje im pomysłowości, żeby wyjść poza schemat – klawisze, sekcja, wokalista i gitara, brakuje im wiedzy i osłuchania, żeby wiedzieć, że są różne możliwości zagrania, czy zaaranżowania danego utworu. Do tego, co najgorsze, te płyty są zazwyczaj kiepsko wyprodukowane, albo co najwyżej przeciętnie. Bo często sami artyści biorą się za produkcję i zamiast poustawiać wszystko tak, żeby było dobrze słychać, to zaczynają kombinować – a efekt jest taki jak na “Second Life Syndrome” Riverside. No bo chyba nikt nie powie, że ta płyta brzmi rewelacyjnie. Niby są i płyty dobrze, przyzwoicie nagrane, ale w porównaniu z ostatnim albumem ukraińskiego projektu Karfagen i tak nie istnieją. Nie doczekam się pewnie takiej polskiej prog-rockowej płyty jak “The Space Between Us”. Muzycznie – nic szczególnego, ale jak zrealizowane! Jakie krystaliczne brzmienie, jakie aranżacje, jak starannie opracowane. Przez te kilkanaście lat od czasów wczesnych płyt Lizard, Abraxas, albo Collage trudno zauważyć pod tym względem szczególny postęp. Obecnie zwykle jest tak, że mamy do czynienia z dosyć przyzwoitym materiałem muzycznym , który ktoś zamordował przy pomocy stołu mikserskiego. Oczywiście są wyjątki – wiadomo – Indukti, Gargantua – ich nie można posądzić o braki w wyobraźni muzycznej, a wykonawcy ze stajni Lynx Music produkowani są na dobrym poziomie. Ale to dalej trochę mało.

Sami muzycy – wydaje mi się, że ich poczucie wartości własnej jest odwrotnie proporcjonalne do umiejętności i dokonań. Nagrali jedną demówkę na 20 minut i uważają się za Bóg wie jakich artystów. Znam przypadek, że kapela, nawet dosyć rokująca, która nagrała raptem dwie demówki, rozleciała się, bo członkowie się o kasę pokłócili. Jaką kasę ? Te kilka złotych ? Albo ktoś inny usiłuje pouczać, jak ma być interpretowana jego muzyka. Jakby nie wiedział, że w momencie, kiedy pójdzie ona wśród ludzi, twórca całkowicie traci nad nią kontrolę. O obrażaniu się na negatywne opinie, albo wg zespołu nie dość pochlebne, to nawet nie wspomnę. W ogóle czasami mam wrażenie, że muzycy proszą się, żeby ich traktować, jak dzieci specjalnej troski. Głaskać po główce, broń Boże nie krzyczeć. Bo się obrażą i sobie pójdą. No to szerokiej drogi ! Oni są dla nas – słuchaczy. My im płacimy. Za płyty, za koncerty. Jak do nich dotrze, że show-business to w sumie syf, kiła i mogiła, połączone z wolną amerykanką, że przetrwają tam najtwardsi, że nie raz ktoś na nich wiadro pomyj wyleje – słusznie lub nie - to mają szansę na przeżycie.

Inna niepokojąca sprawa to takie wzajemne poklepywanie się po plecach wydawców, dziennikarzy i muzyków. Nic dobrego z tego nie wynika, bo wydawca, czy muzycy, którzy postawili kilka browarów dziennikarzowi, wymagają od niego pozytywnej opinii o swojej muzyce. A niektórzy pismacy temu ulegają. I wychodzą potem z tego jakieś chore “mecenaty”. Cierpi na tym potencjalny słuchacz, któremu wciska się kit, pod postacią rzekomo rzetelnej recenzji. Odbija się to też na samym piszącym, bo traci na wiarygodności. Potem jego pisaninę traktuje się – a tam, nie ma co mu wierzyć, bo on i tak nic złego o nich nie napisze.

Last but not least – my, słuchacze – większość z nas to członkowie “Klubu Ambitnego Słuchacza 128kbps” – mało wiemy, mało znamy, traktujemy słowa różnych, medialnych guru jako prawdy objawione, nie wykazując najmniejszej ochoty na posiadanie własnego zdania. Dla większości przed “Sky Moves Sideways” prog-rock nie istniał, znamy po kilka płyt Marillion, Porcupine Tree, Riverside, Dream Theater i to co w radiu usłyszymy. To tak jakbyśmy się zachwycali smakiem tzw. wyrobów czekoladopodobnych, nigdy nie kosztując prawdziwej czekolady. Prog-rock to taka muzyka, która wymaga od słuchacza pewnego obycia. Kanoniczne płyty gatunku trzeba, ba, musi się znać. Przynajmniej znać – nikt na siłę nie będzie zmuszał do wielbienia “Red” czy “Ciemnej Strony”. Ale znać się to musi. Bez tego nie ma mowy, żeby w ogóle zrozumieć co to był rock progresywny. W czasach internetowej globalnej wioski zapoznanie się z 50-60 albumami nie powinno nastręczać większego problemu – dwa, trzy miesiące i sprawa załatwiona. Poza tym nie żyjemy na pustyni, każdy ma starsze rodzeństwo, ciotki, wujków, rodziców – tam też można poszukać. Nie od parady Trójka była przez długie lata najbardziej gustotwórczym muzycznie polskim programem radiowym, żeby teraz nic z tego nie pozostało.

 Oczywiście, że nie mam ochoty, żeby to co wyżej napisane było traktowane jako prawdy objawione. Raczej jako przyczynek do dyskusji – jak jest? Czy jest tak źle, jak piszę, czy tak źle to nie, a może rewelacyjnie? Ja uważam, że powodów do radości nie ma.

 

(*) – podtytuł zaczerpnięty z artykułu o grzechach głównych polskiej SF, opublikowanego w Nowej Fantastyce.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.