ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 23.11 - Koszalin
- 24.11 - Gdynia
- 29.11 - Olsztyn
- 23.11 - Warszawa
- 24.11 - Wrocław
- 26.11 - Kraków
- 27.11 - Poznań
- 23.11 - Poznań
- 24.11 - Katowice
- 23.11 - Łódź
- 24.11 - Piekary Śląskie
- 23.11 - Gdańsk
- 24.11 - Białystok
- 27.11 - Rzeszów
- 28.11 - Lublin
- 29.11 - Kraków
- 01.12 - Warszawa
- 24.11 - Warszawa
- 24.11 - Kraków
- 24.11 - Kraków
- 25.11 - Poznań
- 26.11 - Kraków
- 26.11 - Warszawa
- 30.11 - Warszawa
- 30.11 - Kraków
- 30.11 - Sosnowiec
- 03.12 - Gdańsk
- 04.12 - Wrocław
- 05.12 - Kraków
- 06.12 - Warszawa
- 04.12 - Poznań
- 05.12 - Warszawa
- 06.12 - Kraków
- 07.12 - Szczecin
- 06.12 - Kraków
- 06.12 - Jarosław
- 07.12 - Dukla
- 07.12 - Warszawa
- 08.12 - Warszawa
- 11.12 - Katowice
 

felietony

03.11.2007

JEDEN SAMOTNY GŁOS

Biografia Raya Wilsona, części: V i VI.
V Jak wysoko zajdziesz?

Ray do Polski jesienią już nie wrócił, ale co się odwlecze to nie uciecze. Dla polskich słuchaczy miały jeszcze przyjść lepsze czasy, a Wilson drugą połowę 2003 roku znów spędził koncertując na zachodzie Europy. We wrześniu i październiku jeździł po Niemczech z całym zespołem, w którego skład wchodzili- już tradycyjnie wokalistka Amanda Lyon i Steve grający na gitarze, oraz nowi współpracownicy- klawiszowiec Brian MacAllpine i bracia Lawrie i Ashley MacMillan, tworzący sekcję rytmiczną.
Grupa podczas niemieckich koncertów wykonywał nieco inny set niż ten znany z „Live And Acustic” i nie chodzi tu tylko o dołączenie kilku kompozycji z krążka „Change”, ale odkurzenie starych utworów takich jak „Sunchine And Butterflies” i „Footsteps” z albumu „Minds Eye”. Ray sięgnął także po kolejne piosenki Genesis, wykonując „Follow You Follow Me” i bardzo ostrą, gitarową wersję „I Can’t Dance”.
Wilson dobrze czuł się podczas koncertów, dużo mówił, opowiadał historie powstania kolejnych piosenek, dowcipkował. Słuchacze chwalili sobie ten rodzaj kontaktu z publicznością. Występy nie przypominały wielkich rockowych widowisk, nie było to obcowanie z muzyczną gwiazdą, a raczej spotkanie z dobrym znajomym, który świetnie śpiewa i ma w swoim repertuarze dobre piosenki. Niemieckie trasy klubowe powoli stawały się tradycją. Szkot coraz więcej czasu spędzał właśnie w Niemczech, ale z koncertami odwiedzał także Włochy i kilka innych europejskich państw, nie omijając swojej ojczyzny.
Pod koniec maja 2004 roku, w towarzystwie tylko dwóch muzyków- Steve’a i klawiszowca Irvina Duguida, zagrał kilkunastokoncertową trasę akustyczną po Niemczech. Jednym z głównych punktów tego małego tournee był RayVent zorganizowany przez członków niemieckiego fanklubu Genesis „it” w miejscowości Welkers. Dwudniowa impreza, na którą wstęp mieli tylko członkowie „it”, odbyła się 29 i 30 maja. Niemcy bardzo napracowali się przy organizacji tego przedsięwzięcia i mimo kilku komplikacji (m.in. kłopoty Irvina Duguida z keyboardem) RayVent był sukcesem. Oba wieczory zostały wyprzedane.
W Welkers przekonali się na własne oczy, że Wilson nigdy nie gra dwóch takich samych zestawów piosenek. Oba występy trwające ponad dwie godziny dość znacznie różniły się pod względem repertuaru. Ray zaskoczył wszystkich sięgając po „Another Cup Of Coffe” przebój z dorobku „Mike And The Mechanics”, czy bardzo trudny do wykonania z tak skromnym instrumentarium utwór „Fading Lights” Genesis. Fanklubowicze „it” mogli także przedpremierowo posłuchać nowych piosenek z płyty, która miała się dopiero ukazać.
Szkot tryskał humorem, opowiadał anegdoty, rozmawiał z publicznością. Przyznał się między innymi do strasznej wpadki na pierwszym koncercie w składzie Genesis, kiedy to wykonując „Domino” na olbrzymim podnośniku, kilkadziesiąt metrów nad sceną, pojawił się….bez mikrofonu.
Jeśli potrzebą roku 2003 było wydanie solowej płyty z autorskimi piosenkami, tak w roku 2004 słuchacze mieli prawo oczekiwać jakiegoś potwierdzenia kompozytorskiego talentu Wilsona. Muzyk dobrze wiedział o tym, że musi umocnić swoją pozycję kolejną porcją dobrych utworów i od początku roku zaczął zbierać nowe kompozycje. „Change” była zaledwie przetarciem i nie mogło być mowy o jakimś twórczym zmęczeniu. Ray nie narzekał na brak pomysłów i pracował na tyle szybko, że już czternaście miesięcy po studyjnym debiucie, 21 czerwca 2004 roku, ponownie nakładem InsideOut, ukazał się drugi duży album „The Next Best Thing”.
W komponowaniu muzyki na ten krążek pomógł Ray’owi przyjaciel Scott Spence, który jest współautorem kilku kompozycji („How High” i „Ever The Reason”) Szkot jednak w większość pracował nad płytą sam. Najczęściej po prostu siadałem i zaczynałem pracę, może nie był to ośmiogodzinny etat, ale spędzałem na pisaniu zwykle całe popołudnie. Wymyślałem progresje akordów czy gitarowe riffy, próbowałem śpiewać. Gdy miałem już jakieś konkretne kawałki muzyki wchodziłem do studia i tworzyłem z nich piosenki.
Muzyk zauważył, że zmiana sposobu pracy przyspieszyła cykl twórczy: w przypadku ‘Change’ pisałem od razu całe kompozycje, ale to spowodowało, że pracowałem dłużej, w sumie dwa lata. Teraz pisałem tylko fragmenty, resztę dopracowując już w studio. To był szybszy proces. Ten album zajął mi około sześciu miesięcy. W pracy nagraniowej szkockiego wokalistę wspomogli tym razem m.in. klawiszowiec Irvin Duguid, perkusiści Ashley McMillan i Nir Zidkyahu, gitarzysta Scott Spence, pianista Brian McAllpine, trębacz Colin Steele i tradycyjnie już wokalistka Amanda Lyon.
Album otwiera nieco kontrowersyjna kompozycja o politycznym podtekście „These Are The Changes”. Dziennikarze wielokrotnie dociekali, co Ray chciał powiedzieć za pośrednictwem tego utworu. Szkot odpowiadał: Przypomniałem sobie czasy, kiedy każdego kolejnego dnia telewizja pokazywała Tony’ego Blaira i Georga Busha opowiadających o Iraku. Pomyślałem, dlaczego by nie wziąć głosu Amerykańskiego prezydenta mówiącego o wojnie i pokoju. Ten utwór nie jest jakąś mocną polityczną wiadomością. On ma tylko uwydatnić bezsens wojny. Kilka razy spotkałem się z pytaniem, co chciałem powiedzieć tą piosenką. Tak naprawdę nic konkretnego, to ma być tylko bodziec ku temu, żeby otworzyć własny umysł.
Sporym zaskoczeniem było pojawienie się na „The Next Best Thing” przeboju „Inside”, do którego Wilson ciągle miał spory sentyment. Ray miał powiedzieć podczas jednego z występów w Welkers: chcę, żeby ludzie utożsamiali ten kawałek ze mną. Jednak włączenie „Inside” podobno nie było pomysłem wokalisty: jeden z moich współpracowników chciał zrobić nowszą wersję tej piosenki, zgodziłem się. Duże zmiany w tym utworze nie zaszły, skrócono go i o dziwo wydobyto z niego jeszcze więcej zadziorności. W końcówce wykorzystano głos Amandy Lyon.
Pojawienie się nowej wersji „Inside” było wyraźnym znakiem, że Ray przeprosił się z ostrzejszymi brzmieniami i że po delikatnym, na wpół akustycznym „Change”, wrócił do bardziej elektrycznych dźwięków. Potwierdzeniem tego jest na pewno kompozycja „Pumpkinhead”, w której pachnie starym, mocnym rockowym graniem. Ciekawie jest także w utworze „Fool In Me”, zaczynającym się dość niepozornie od prostej zagrywki gitary, a później grzmiącym iście genesisowymi klawiszami i partią...trąbki. Solidne gitarowe solo wyciął w tym kawałku Scott Spence.
„The Next Best Thing” jest płytą ostrzejszą, bardziej rockową niż „Change”, ale nie zabrakło na niej rzeczy delikatnych. Bardzo pozytywne wrażenie robi tu ballada „Sometimes”, w której słychać tylko pianino i ciepły, zaangażowany głos Raya. Równie dobrze wypadły przejmujące kawałki „Alone” i „Adolescent Breakdown”. Szczególnie w tej drugiej znakomicie komponowały się brzmienia fortepianowe z podniosłą partią klawiszy i wokalami Wilsona.
Do najciekawszych rzeczy należy zaliczyć też utwór „The Actor”, w którym można doszukać się akcentów autobiograficznych muzyka. Tytułowy aktor jest postacią fikcyjną- tłumaczył wokalista- ale to dość osobisty tekst. Opowiada o aktorze teatralnym, który stracił swoją publiczność i stara się przekonać samego siebie, że mimo wszystko jest ciągle tak samo dobry, jak wtedy kiedy teatr był pełen widzów. Jest tu pewne emocjonalne podobieństwo z moją karierą muzyczną, pełną wzlotów i upadków.
Można było odnieść wrażenie, że „The Next Best Thing” jest pod względem kompozycyjnym i brzmieniowym krokiem naprzód. Pewne wątpliwości miał jednak sam muzyk mówiąc: nie wiem czy to jest ewolucja, ten album jest po prostu inny.
Tak czy inaczej nowe dzieło zbierało pochlebne recenzje. W polskim „Teraz Rocku” Michał Kirmuć przyznał płycie aż cztery gwiazdki (w pięciostopniowej skali) i głównie chwalił dźwięki zawarte na krążku. Jeszcze lepszą notę wystawił Adam Kaliszewski na łamach portalu rockmetal.pl dając wydawnictwu aż osiem punktów na dziesięć możliwych, i pisząc w podsumowaniu: Ray Wilson nagrał album płynący prosto z serca. „The Next Best Thing” to prostu fajna płyta, o której warto pamiętać. Równie przychylni byli niemieccy recenzenci. Christian Gerhardts określił nową muzykę jako połączenie melancholii z rockową mocą a konkludując stwierdził: to jest bardzo dobry album i jeśli Ray będzie się dalej rozwijał w tym kierunku, czeka go wielka kariera. Recenzje kończy zaczerpnięty z piosenki cytat „How high can you go?” (jak wysoko zajdziesz?).
Latem Wilson wrócił na scenę. W sierpniu ponownie wystąpił na festiwalu w Edynburgu, a regularną trasę „The Next Best Thing” zaplanował na październik i listopad. W skład koncertowego składu weszli ponownie Steve Wilson, bracia MacMillan i Irvin Duguid, który na stałe zadomowił się przy stanowisku klawiszy. Zabrakło tylko Amandy Lyon. Grupa znów odwiedzała głównie miasta niemieckie ale zagrała także pojedyncze koncerty w Belgii, Anglii i Walii. Sety, co stało się już normą, były bardzo długie i zawierały w sobie kompozycje z wszystkich płyt, w których nagrywaniu Ray brał udział. Trzymały się nawet zabawne piosenki z czasów Guaranteed Pure.
Co ważne można było usłyszeć coraz więcej solowych utworów. Z „Change” zespół wykonywał regularnie cztery kawałki, z promowanej „The Next Best Thing” zwykle siedem. Jednak nie mogli narzekać także słuchacze pamiętający czasy Stiltskin, czy fani Genesis, dla których Szkot zawsze przygotowywał jakąś miłą niespodziankę.

VI Podbój Wrocławia

Pod koniec 2004 roku kilka stron internetowych zgodnie podało, że Ray zaśpiewa na płycie artrockowego, niemieckiego zespołu RPWL. Grupa nagrywała właśnie swój czwarty studyjny album. Pierwotnie na całym krążku miał zaśpiewać lider i klawiszowiec grupy, Yogi Lang, ale jedna z kompozycji („Roses”) nie brzmiała z jego wokalem tak, jak zespół sobie wymarzył. Tego, co chciałem wyrazić nie było w moim głosie- mówił Yogi- Utwór opowiada o osamotnieniu, Ray był w stanie oddać to uczucie lepiej niż ja. Przypomniałem sobie koncert Genesis w Olympiahalle w 1998. Kiedy Ray zaśpiewał „Shipwrecked”, albo „Not About Us”, byłem pod wielkim wrażeniem. Te emocje, które usłyszałem w jego głosie....
Lang spotkał Wilsona w 2004 roku po jednym z koncertów, korzystając z okazji wręczył mu płytę z utworem „Roses” i powiedział: Myślę, że go zrozumiesz, jeśli ci się spodoba i będziesz chciał go zaśpiewać, daj znać. Szkot podobno tylko z grzeczności wziął wówczas płytę: tak naprawdę nie byłem zainteresowany tą współpracą dopóki nie usłyszałem tej piosenki. Myślę, że „Roses” to dobra rzecz. Wokalista nagrał ostatecznie swoją partię w studio w Szkocji i kompozycja trafiła na czwarty album RPWL „World Through My Eyes”.
Krążek ukazał się pod koniec stycznia 2005 roku nakładem InsideOut. Premiera płyty była sporym wydarzeniem w kręgach progresywnych, a „Roses” przypadł nawet do gustu niektórym prezenterom radiowym. Współpraca RPWL i Wilsona odbiła się więc całkiem szerokim echem.
30 stycznia strona internetowa „W klatce”, jako pierwsze polskie źródło, podała informacje o przyjeździe Szkota do naszego kraju. Ray w ramach akustycznej, niemieckiej trasy, którą rozpoczął w drugiej połowie lutego, postanowił wpaść na jeden wieczór do Wrocławia i zagrać w klubie „Od zmierzchu do świtu”. Święto polskich fanów wokalisty przypadło na 19 dzień marca 2005 roku.
Podczas wrocławskiego koncertu polscy słuchacze mogli się przekonać na własne oczy, co dokładnie znaczyły wypowiedziane przez Raya w 2000 roku słowa- „wracam do korzeni”. Zespół pojawił się pod klubem około 18, czyli półtorej godziny przed planowanym wyjściem na scenę. W ekipie Szkota oprócz dwóch muzyków, klawiszowca Duguida i tradycyjnie brata Steve’a, było zaledwie kilka osób, w tym sympatyczna pani zajmująca się przenośnym sklepikiem, w którym można było nabyć płyty i koszulki. Wokalista pomagał w ustawianiu i podłączaniu sprzętu, przez kilkanaście minut przerabiał nawet, za pomocą śrubokrętu, niepasującą wtyczkę do wzmacniacza.
Podczas samego występu działy się rzeczy, które nie mają zwykle miejsca na wielkich rockowych imprezach- na scenie pękały struny, za barem tłukły się kufle od piwa, ale to wszystko nie miało negatywnego wpływu na koncert. Wręcz przeciwnie, panowała świetna, przyjacielska atmosfera, a akustyczne trio na scenie sięgało emocjonalnych zenitów wykonując set złożony z....dwudziestu sześciu utworów! To była wspaniała, pełna emocji i pięknych dźwięków podróż nie tylko przez muzyczny dorobek szkockiego wokalisty, ale praktycznie przez kawał historii rocka.
Ray, Irvin i Steve wykonali oprócz kawałków znanych z płyt Guaranteed Pure, Stiltskin, Genesis, Cut i z dwóch solowych krążków Wilsona także piosenki „Whiter Shade Of Pale” Procol Harum, „Knocking On Heavens Door” Boba Dylana i „Desperado” The Eagles. Nie zabrakło fantastycznych niespodzianek, w postaci np. półakustycznej wersji przeboju Genesis „Land Of Confusion”. Polska publiczność usłyszała też wynik najświeższej współpraca Szkota, piosenkę „Roses”. Ale mimo tak wielkiego zestawu kompozycji wybitnych i bardzo znanych, solowe utwory Raya również zabrzmiały pięknie. Kawałki „Change”, „Another Day”, „Alone” nie ustępowały kompozycjom z dorobku Genesis, czy Stiltskin.
Koncert był sukcesem. Mimo dość słabej reklamy, we wrocławskim klubie stawiło się około trzystu słuchaczy. Ci, którzy przybyli, przyjęli Szkota bardzo ciepło, bawili się świetnie, reagowali entuzjastycznie i wyklaskali podwójne bisy. Recenzentka portalu artrock.pl pisała w swoim sprawozdaniu na temat tego koncertu: Spełnienie życzeń i marzeń zgromadzonej publiczności. Koncert zagrany na całkowitym luzie, z niesamowitą dozą emocji. Wszystko brzmiało idealnie, klarownie, a głos Raya królował niepodzielnie. Ray jest wokalistą, który ma niesłychany dar porywania publiczności.
Z marcową akustyczną trasą zbiegła się premiera nowej koncertowej płyty. InsideOut planowało wydać jakąś kompilacje, ale pierwotnie mówiło się raczej o DVD. Wydawnictwo wizualne ostatecznie przełożono na dalszy termin, a na rynku, w marcu 2005 roku ukazał się dwupłytowy album „Live”. Mimo, że była to już druga w dyskografii płyta na żywo, to nie mogło być mowy o jakimś powieleniu sprawdzonych patentów. Nowe wydawnictwo różniło się diametralnie od wydanej trzy lata wcześniej „Live And Acustic”. Tym razem mieliśmy do czynienia z typowo rockowym instrumentarium. Poza tym „Live” przewyższa brzmieniowo i produkcyjnie wcześniejszą płytę, która jak mówił sam wokalista, była raczej oficjalnym bootlegiem niż prawdziwą płytą koncertową.
„Live” zawiera typowy dla trasy „The Next Best Thing” zestaw utworów. Na dwie płyty trafiły w sumie trzydzieści dwie kompozycje, ponad dwie godziny muzyki. Dziewięć kompozycji z solowego dorobku Raya, kilkunastominutowy set Stiltskin, kilka rodzynków z „Millionairhead” i tradycyjnie solidna dawka Genesis.
Zawartość tego albumu jest dowodem na to, że Wilson znalazł udany kompromis między swoim klimatycznym, songwriterskim solowym dorobkiem i mocnym, rockowym graniem. Słychać to szczególnie pod koniec pierwszego dysku, kiedy Szkot serwuje całą serię piosenek z „Minds Eye”- „Sunchine And Butterflies”, „Inside”, wykonane z furią „Footsteps” i porażająco ostrą wersję „I Can’t Dance”. Cały koncert zamykają, jak zwykle, żartobliwe piosenki „Swing Your Bag” i „The Airport Song”.
Album „Live” jest wydawnictwem udanym i potrzebnym. Po pierwsze to świetny dokument ukazujący zespół Wilsona na żywo w pełnej krasie, po drugie, pamiątka z całkiem udanej trasy promującej „The Next Best Thing”, po trzecie to bardzo ciekawy przekrój całego dorobku wokalisty, a więc kieszonkowa wiedza dla nowych fanów szkockiego muzyka. A tych przybywało przecież z każdym kolejnym koncertem.
W kwietniu full band Raya dotarł z krótkim tournee do Ameryki Południowej, by dać kilka koncertów w Argentynie, Brazylii i Urugwaju. Była to niezwykle udana wycieczka, a koncerty w Montevideo, Buenos Aires czy Sao Paulo, na które przychodziło po dwa, a czasem nawet trzy tysiące ludzi, Wilson wspominał z entuzjazmem: Ameryka Południowa jest wspaniała. Myślę, że spotkałem tam najwspanialszą publiczność. Z równie entuzjastycznymi reakcjami można spotkać się chyba tylko na południu Europy, we Włoszech, lub Hiszpanii. To było wspaniałe móc tam zagrać.
Mimo sporej ilości własnych projektów Ray znalazł czas na jeden koncert z RPWL, który niejako zwieńczył jego współpracę z niemieckimi progrockowcami. Zespół wiosną promował album „World Through My Eyes” występując w kilku europejskich krajach. Kulminacją tej trasy był wieczór na Rockpalast i to tam gościnnie pojawił się Wilson. Ten wspólny występ był sympatycznym kompromisem repertuarowym. Wokalista zaśpiewał najpierw „Roses”, a później „Not About Us”. Zapis tamtego koncertu trafił kilka miesięcy później na pierwszą w dorobku RPWL płytę live zatytułowaną „Start The Fire”.
Ray nie zamierzał próżnować. Już latem zaplanował jesienną, dużą trasę „full band” pod szyldem „world of Genesis”, a 20 lipca, znów jako pierwsze polskie medium, strona „W klatce” poinformowała, że Szkot ponownie odwiedzi wrocławski klub „Od zmierzchu do świtu”. Polscy fani nie zdążyli jeszcze dobrze ochłonąć po marcowych emocjach, gdy na październik zapowiedziano powtórkę i to z dużo większym brzmieniowym kalibrem. Ray dotrzymał słowa i jesienią przyjechał do Wrocławia umocnić swoją pozycją w sercach polskich fanów.
Koncert, który odbył się 28 października był wspaniałym dopełnieniem marcowego wieczoru akustycznego. Wilson tym razem oprócz Irvina i Steve’a przywiózł także sekcje rytmiczną, czyli braci MacMillan, i już w tradycyjnym rockowym składzie zagrał z prądem. To był trochę inny rodzaj emocji, mniej było subtelności i dźwięków delikatnych, a więcej rockowego pazura, iskier i potu.
Jeśli jeszcze wiosną w klubie było trochę wolnych miejsc, tak na jesiennym występie klub był pełen. W „Zmierzchu” stawił się komplet publiczności, w liczbie około pół tysiąca, a fani reagowali jeszcze bardziej żywiołowo niż w marcu. Podczas bardzo ostrego setu stiltskinowego pod sceną zrobił się nawet mały „młyn”. Ludzie bawili się świetnie.
Kiedy przez pierwsze pięć minut koncertu wybrzmiewają dźwięki tak pięknych utworów jak „Firth Of Fifth” i „The Lamb Lies Down On Broadway” to zespół ma już słuchaczy w kieszeni. Nie inaczej było tym razem. Fani wręcz ogłuszeni tym genesisowym początkiem później chłonęli już każdy płynący z głośników dźwięk i nie ważne było czy grupa wykonywała piosenki z „Change”, „The Next Best Thing”, „Minds Eye”, „Calling All Stations” czy innych albumów, atmosfera przez ponad dwie godziny była gorąca.
Nie obyło się oczywiście bez już tradycyjnych podwójnych bisów. Po koncercie bez trudu można było spotkać muzyków zespołu, z bohaterem wieczoru na czele. Autografom, wspólnym zdjęciom i gratulacjom zdawało się nie być końca. Wrocław został zdobyty.

Ostatnia, 7 część biografii już za tydzień, w sobotę 10 listopada 2007.
 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.