Chciałoby się powiedzieć – nareszcie! Nareszcie rodzime Animations postanowiło zaprezentować się fanom i wyruszyć na swoją pierwszą trasę koncertową. Niedługą – to fakt, ale wszyscy spragnieni ich karkołomnych dźwięków w wersji „live” – pokonując więcej lub mniej kilometrów – mogli to wreszcie uczynić.
W rozpisce „Lost In Infinity Tour Part I” (panowie jak widać planują drugą część trasy) znalazła się Łódź, a zatem na tym przystanku nie mogło zabraknąć i mnie. O Łodzi i koncertach w tym skądinąd sympatycznym mieście sporo już w naszym serwisie napisałem. Powtarzać się zatem nie będę, gdyż przypominanie o niskiej frekwencji staje się już truizmem. Jest w tym wszystkim jednak i sporo pozytywów. Coraz więcej dobrych kapel do miasta włókniarzy przybywa, a przodujący w goszczeniu ambitnych zespołów klub „Morfina” to naprawdę europejska klasa.
Wyszli o 20.35, bez zbędnych zapowiedzi, za to z tajemniczym wstępem do “911”, gdyż właśnie dwie części tej kompozycji robiły za openera tego występu. Rozlokowani na przestronnej scenie muzycy już pierwszymi dźwiękami dali do zrozumienia, że tego wieczoru hasła „zmiłuj się” nie będzie. Pierwszym co rzucało się w uszy było autentycznie bardzo dobre nagłośnienie. Jadąc na koncert bałem się, aby pan stojący za mikserskim stołem nie „przefajnował”, chcąc pokazać, że siła takiej muzyki tkwi tylko w mocy. Na szczęście nic z tego nie miało miejsca. Było potężnie, ale jednocześnie niezwykle selektywnie. Przy odbiorze takiej muzyki to skarb…, skarb, którym wynagrodzeni zostali wszyscy ci, którzy tego dnia z dużą uwagą wysłuchali Animations. Zupełnie inną parą kaloszy jest problem tak zwanego „siedzącego koncertu”. Ze sceny lecą iskry, muzycy łoją niczym Tyson swoich przeciwników w zamierzchłych czasach, a… zebrani przy gustownych stolikach popijają markowe piwo. Kontrast jak cholera! Cóż, i w tym znalazłem odrobinę miodu dla swej duszy (zresztą myślę, że nie tylko ja). Zupełnie nieprzypadkowa publiczność miała kapelę tylko dla siebie (bycie jednym z 8 tysięcy uczestników występu Dream Theater jest piękne… ale pamiętaj drogi czytelniku, że będziesz zawsze jednym z… 8 tysięcy:-)). Jej bliskość i błogi spokój wśród zasłuchanej publiczności tworzyły atmosferę autentycznej kontemplacji każdej z odgrywanych nut (być może wpłynął na to szczególny dzień dla Polaków – klub reklamował ten koncert pod hasłem „Animations składa hołd papieżowi”). Kto nie pojął jeszcze fenomenu tego dobrze rozwijającego się zespołu, mógł to uczynić w tym dniu. Od razu dodam, że gdy tylko panowie kończyli utwór rozlegały się szczere, wyrwane prosto z serducha brawa.
No, ale ja tu o wrażeniach, a pochodzący z Jaworzna muzycy odgrywali kolejne perełki ze swojego debiutu. Najpierw połączone z „911” „Oranges”, potem „Lost In Infinity”, który dał tytuł wspomnianej trasie, a zaraz po nim pierwszy cover tego koncertu - „Paradigm Shift” z „Jedynki” Liquid Tension Experiment. Grający na gitarze Dębski z rozbrajającą szczerością powiedział, że wykonują ten kawałek bo… lubią się popisywać! No i faktycznie się popisali. Uczynili to na tyle skutecznie, że pierwszym utworem „zapuszczonym” przeze mnie po powrocie do domu była właśnie ta kompozycja, z już lekko zakurzonej płyty. Nie były to jedyne „obce” nuty zaplanowane w setliście. Niedługo później bowiem mogliśmy usłyszeć dźwięki z wiekopomnego, metallikowego „Master Of Puppets”. Wróćmy jednak do autorskich pomysłów Animations. Jeszcze przed „Master…” zmiażdżył oniemiałych odbiorców potężny “Sonic Maze”, a wkrótce po nim wielowątkowy, dziesięciominutowy „The Four Symptoms” z ładnym, precyzyjnie odegranym gitarowym solo wspomnianego Dębskiego. Nastrojowe „912 (The Day After)” pozwoliło nieco odetchnąć od „perfekcyjnie zaplanowanej dźwiękowej ściany”. Ten oddech był potrzebny, gdyż przed zebranymi były dwa najważniejsze punkty wieczoru. Pierwszy z nich to zupełnie świeżutka, trzynastominutowa kompozycja „VII The Last Man”, którą dosłownie dwa dni wcześniej zespół wrzucił do odsłuchu na – jak to zabawnie powiedział Kuba Dębski – swój majspejsik. Największą atrakcją tego niecałego kwadransa był pierwszy występ wokalisty zespołu - Darka Bartosiewicza. W zapowiedzi jego wejścia na scenę pojawiło się - niby żartem - kilka słów o tremie i zawstydzeniu, tymczasem… Nowy nabytek Animations, o wyglądzie prawdziwego rockmana, wykorzystał swoje pięć minut doprawdy właściwie. Stylowy głos – może faktycznie zmieszany z delikatną tremą – fajnie wpasował się w ten instrumentalny koncert. Sama kompozycja nie odstawała w swoich założeniach od dotychczasowego stylu grupy, choć – co oczywiste – w partiach wokalnych muzyczna struktura została delikatnie uproszczona.
Koncert zakończyło opus magnum zespołu w postaci prawie dwudziestominutowego „Animations” z czterominutowym „octavariumowym” wstępem, samodzielnie zagranym przez Tomka Konopkę i moim ukochanym klawiszowym motywem, gdzieś tak między 8 a 9 minutą. Cudeńko!
Niecałe półtorej godziny trwał popis naszych fusion - progmetalowców. Tak, tak…, popis to dobre słowo. Każdemu z muzyków można byłoby wystawić laurkę. Dębski grał praktycznie całym ciałem, a gitara wydawała się jakby z nim zespolona. Paweł Larysz za bębnami nie mógł wręcz usiedzieć i w ostatnich fragmentach koncertu grał już na stojąco (pomijam fakt, że podczas występu w trakcie robienia przeze mnie fotografii potrafił rozbrajająco się uśmiechać do obiektywu, tnąc jednocześnie jakieś absurdalnie asymetryczne tempo!). Najbardziej spokojni, co nie oznacza, że mniej profesjonalni, byli basista Bartek Bisaga i klawiszowiec Tomek Konopka.
Oj… “nakadziłem” kapeli. Cieknie lukrem, że hej! No cóż, najlepszym komentarzem niech będzie to, że tuż po koncercie zespół został oblężony przez sympatyków żądnych płyty i autografów. W efekcie tego czekając na wywiad z muzykami, musiałem uzbroić się w cierpliwość…
Setlista:
911 (Parts 1 & 2)
Oranges
Lost In Infinity
Paradigm Shift
Sonic Maze
Master Of Puppets
Strike Back
The Four Symptoms
912 (The Day After)
VII The Last Man
Animations