ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 26.11 - Warszawa
- 26.11 - Kraków
- 27.11 - Poznań
- 26.11 - Kraków
- 27.11 - Rzeszów
- 28.11 - Lublin
- 29.11 - Kraków
- 01.12 - Warszawa
- 29.11 - Olsztyn
- 30.11 - Warszawa
- 30.11 - Kraków
- 30.11 - Sosnowiec
- 03.12 - Gdańsk
- 04.12 - Wrocław
- 05.12 - Kraków
- 06.12 - Warszawa
- 04.12 - Poznań
- 05.12 - Warszawa
- 06.12 - Kraków
- 07.12 - Szczecin
- 06.12 - Kraków
- 06.12 - Jarosław
- 07.12 - Dukla
- 07.12 - Warszawa
- 08.12 - Warszawa
- 11.12 - Katowice
- 18.12 - Wrocław
- 01.02 - Warszawa
- 04.02 - Kraków
- 09.02 - Warszawa
- 21.02 - Gliwice
 

koncerty

13.01.2008

Coma, 2’loan, Łódź, Dekompresja, 14.12.2007, godz. 19.00

Coma, 2’loan, Łódź, Dekompresja, 14.12.2007, godz. 19.00 Przyznam szczerze, że na muzykę Comy „załapałem się” stosunkowo późno wraz z pierwszymi dźwiękami „Zaprzepaszczonych sił…”. Po koncercie tej łódzkiej kapeli w jej rodzinnym mieście przekonałem się, że Coma to absolutne zjawisko na polskiej scenie rockowej bez dwóch zdań. Dlaczego? Uzasadnienie znajduje się poniżej.
To był mój drugi „komcert” jak zwykli mawiać o występach swoich pupili fani zespołu. Poprzedni miał miejsce rok temu, także w Łodzi i… także 14 grudnia! To już jak widać tradycja, że kolejny objazd po Polsce Coma kończy w miejscu, z którego wyrosła. Miejscu, któremu – jak podkreślał podczas występu Piotr Rogucki, absolutny lider formacji – zespół zawdzięcza wiele.
 
Zanim jednak na deski Dekompresji wyszła gwiazda wieczoru, o 19.30, z półgodzinnym poślizgiem powitał zebranych inny łódzki band 2’loan. Przed koncertem, na potrzeby mojego pierwszego z nimi spotkania, zassałem z ich strony trzy kawałki, które zupełnie nie przypadły mi do gustu. Można powiedzieć, że nastawiłem się z gruntu negatywnie. Ten pierwotny obraz podtrzymał jakiś zupełnie niekonsekwentny i niespójny image zespołu. Basista Adam „Śledź” wyglądał w czapeczce z daszkiem jak rasowy hardrockowiec, zaś dwaj wiosłowi w spodniach typu „pustynna burza” i długimi piórami byli jakby żywcem wyciągnięci ze sceny kolejnej Metalmanii. Ktoś powie: no i co z tego? Wszak od hardrocka do ciężkiego metalu jest niedaleko. Tak, tylko że wokalista Damian Oberle okazał się szczupłym, wysokim mężczyzną, z krótkimi, postawionymi na sztorc blond włosami i… gustowną marynarką (na szczęście później zrzuconą)!!! Takie czasy? Sceniczna prowokacja? Może. Mnie to gryzło, tym bardziej, że panowie faktycznie parają się ciężką, metalową muzą z ciętymi riffami. Zabrzmieli naprawdę bardzo solidnie, a świetne nagłośnienie podkreśliło potęgę ich muzyki. Tym razem nie miała ona nic wspólnego z „demówkowym” charakterem poznanych przeze mnie wcześniej kompozycji. Zagrali między innymi „Co z tą Polską?” i „Machinę”, w których instrumentaliści łoili równo i selektywnie, pokazując wcale niemałe umiejętności. Inną sprawą jest oryginalność tej muzyki, a w zasadzie… jej brak. Na koniec słowo o wokaliście. Głos bez dwóch zdań ma i ryknąć potrafi. Szkoda jednak, że tak mocno inspiruje się panem, który porażał zebranych swoim głosem po występie 2’loan. Irytowała także maniera polegająca na kończeniu co drugiego wersu zaśpiewem „yeeeeaaaah”. No i jeszcze ta nieszczęsna konferansjerka pana Damiana, odebrana przeze mnie jako lekko kpiąca. Może opacznie. Być może to reakcja obronna na stres i tremę wynikającą z występowania przed tak dużą publiką. Być może, gdyż wszystkim się podobało, przyjęcie kapela miała wręcz entuzjastyczne, a i sam „krzykacz” podczas zwijania scenicznych gratów zdołał rozdać kilka autografów i przybić parę „piątek”. Najwyraźniej w swoim sądzie jestem odosobniony. Cóż, pisząc o drugim występie wieczoru poprawię się i z pewnością oryginalny nie będę przelewając na ekran komputera odczucia większości (a może wszystkich?) zebranych. Bo o 20.30 rozpoczął się absolutnie bezkonkurencyjny polski koncert roku 2007. Proszę państwa – oto Coma!
 
Relacjonowanie tego występu polegające na wymienianiu każdej zagranej kompozycji nie ma najmniejszego sensu. Coma już od dłuższego czasu ma swój żelazny repertuar, który ciągle pozwala wyładować się na występach kolejnym maniakom ich dźwięków. Poza tym podczas gigów Comy dzieje się tak wiele, że tylko wspominanie o „dodatkowych smaczkach” zajęłoby niebotyczną ilość miejsca.
 
Imponował sceniczny wystrój. Widać, że grupa nie żałuje środków dla swoich fanów, dążąc do tego, aby po każdym koncercie wyszli oni spełnieni kompletnie. Potężna metalowa konstrukcja, na której podwieszono nowiutki zestaw świateł oraz białe rzeźby już przed występem intrygowały. Oprócz tego zespół skrywał się przez znaczną część występu za zwisającymi, przeźroczystymi płatami firan, na których prezentowano różne świetlne wizualizacje.
 
Muzycy wjechali na scenę przez otwarte drzwi niebieskiej kabiny „Toy Toy’a” siedząc na małych, bujanych konikach i mając założone kaski. Tłem dla tego wyjścia było intro wykorzystujące motyw „poszukiwania właściwej fali radiowej”. Naturalnie co chwila wybrzmiewały lekko zniekształcone fragmenty ich największych hitów. Tak to się zaczęło. A co działo się później?
 
Zacznijmy od publiczności. Było jej ogromnie dużo. Poczciwe dawne kino „Adria” przerobione na „Dekompresję” pękało w szwach. Reakcje zebranych były wręcz ekstatyczne i przechodziły momentami w swoisty rodzaj amoku połączonego z niekontrolowanym transem. Zgromadzeni pod sceną fani falowali, co było dla nich chwilami niebezpieczne. Co chwilę ktoś wynoszony był przez tłum na dłoniach, lądując w objęciach ochroniarzy stojących w fosie. Kulminacja nastąpiła oczywiście w momencie, gdy na rękach wszystkich znalazł się Piotr Rogucki. Muszę przyznać, że stojącego obok obserwatora (miałem przyjemność patrzenia na to „zjawisko” z góry, z podwyższenia znajdującego się naprzeciwko sceny) nie mogło to pozostawić obojętnym. Patrząc na to wszystko przypomniały mi się piękne, stare czasy z połowy lat osiemdziesiątych, kiedy to zaliczałem pierwsze koncerty polskich kapel.  
 
Niemalże w każdej chwili miałem wrażenie, że uczestniczę w czymś - nie boję się tego powiedzieć – mistycznym. Popularny Roguc jest frontmanem pełną gębą. Jego każdy ruch, najdrobniejszy gest natychmiast znajdował odzwierciedlenie w reakcjach publiczności. A ta, parafrazując słowa jednego z muzycznych klasyków lat osiemdziesiątych, spijała słowa z jego ust. Rogucki nie oszczędzał swojego głosu w zupełności. Pod koniec koncertu jego struny głosowe z pewnością rozpalone były do czerwoności. Miał też doskonały kontakt z publiką dowcipnie zagadując. Po zasadniczej części koncertu, przed zejściem ze sceny rzucił: jakbyście chcieli bisy, to nieskromnie powiem, że jesteśmy przygotowani. Pojawił się także zapowiedziany przez niego konkurs mokrego męskiego podkoszulka. Zaprezentowali się w nim instrumentaliści, pokazując jak wiele potu wylali podczas występu. Choć pot na koszulkach imponował, to jednak wspomniani muzycy, mimo iż rewelacyjnie wywiązywali się ze swoich zadań, stanowili jednak tło dla głównego aktora tego wieczoru.
 
Od strony technicznej też było kapitalnie. Takich wypasionych świateł dawno, oj dawno nie widziałem. Nagłośnienie także uderzało selektywnością. No może, lekko przyczepiłbym się do nie zawsze czytelnego wokalu. Gitara basowa Rafała Matuszaka wypełniała każdy centymetr sześcienny przestrzeni i wszelkie wnętrzności organizmu zbliżała do gardła. Dominik Witczak i Marcin Kobza łoili precyzyjnie ile wlezie i nie było w tym ani krzty chaosu.
 
Repertuar? W zasadzie wszystko co najpiękniejsze. Łącznie z bisami muzycy byli na scenie dwie i pół godziny. Z „ważnych” utworów zabrakło tylko „Zaprzepaszczonych sił wielkiej armii świętych znaków”. I ponownie ktoś zapyta: jak to? Takiego utworu!! Spokojnie. Ileż można go eksploatować. Panowie grali go przez cały rok. Zresztą pozostałe kompozycje i ich interpretacja „zabijały” swoją mocą. Istną rzeźnię mieliśmy przy „Systemie”, „Czasie globalnej niepogody”, „Pierwszym wyjściu z mroku” czy „Tonacji”, a wyciszenie i nastrój w „Stu tysiącach jednakowych miast”. Wybrzmiały też w powalających wersjach moje ukochane „Ostrość na nieskończoność” i „Listopad”, choć w tym drugim podczas gitarowego sola w drugiej części utworu bas grał jakby w… innej tonacji. Nie wiem, może i mnie ogarnął już wtedy pewien rodzaj amoku? Były też i kawałki spoza regularnych albumów…
 
Czas zmierzać do końca. To był bez dwóch zdań doskonały, zaplanowany w szczegółach, w pełni profesjonalny spektakl. Niewiele polskich kapel jest Comie w stanie dorównać na scenicznym wybiegu.
Szkoda tylko, że do tego wysokiego poziomu nie dostosowali się organizatorzy, karząc tłoczyć się dwóm tysiącom ludzi do… dwóch skromnych szatniarskich okienek i nie robiąc nic aby tej sytuacji zaradzić. Co rusz dochodziło do dantejskich scen. Tylko bardziej operatywnemu w tym aspekcie znajomemu zawdzięczam powrót do domu o… drugiej, a nie trzeciej nad ranem.
 
Ale i tak było pięknie…
 
 

Zdjęcia:

Coma 1 Coma 3 Coma 4 Coma 5 Coma 6 Coma 7 Coma 9
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
Mgławica Kalifornia - IC1499 by Naczelny
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.