Po raz pierwszy w życiu kupując bilet na koncert nie byłem pewien, co zobaczę oraz czy będzie to fajny koncert. Dokonania Olivera Wakemana znam wyłącznie z płyt o charakterze rock operowym współtworzonych przez Cliva Nolana. Nie ukrywam, że albumy „Jabberwocky” i „The Hound Of The Baskervilles” należą do moich ulubionych - może z racji wieku i sentymentu do Ricka Wakemana fascynują mnie takie przedsięwzięcia z dużym udziałem instrumentów klawiszowych. Zespół Pallas znam bardzo pobieżnie z albumu „Knightmoves To Wedge” – jakoś nigdy nie było mi z nimi specjalnie „po drodze”. Caamora była jedynym zespołem widzianym wcześniej. Byłem na ich klubowym koncercie w teatrze Cogitatur w Katowicach - nie był to koncert powalający może ze względu na minimalne instrumentarium (tylko klawisze). Występ Caamory w Teatrze im. Wyspiańskiego reklamowany był jako światowa premiera rock opery „She”. Po takiej zapowiedzi oczekiwania są ogromne a poprzeczka została ustawiona przez Cliva Nolana i Olivera Wakemana bardzo wysoko. Dlatego też dzień 31 października 2007 roku był bardzo przeze mnie oczekiwany, choć faktycznie całość wieczoru zapowiadała się jako pewna niewiadoma.
Pod jednym względem był to koncert wyjątkowy – po raz pierwszy szedłem na duży koncert z córką. Poprzedni koncert a właściwie koncercik oglądany razem z nią to wcześniej wspomniany klubowy występ Caamory.
Wiedziony pragnieniem lepszego widzenia niż słyszenia bilety na koncert Caamory kupowałem z dużym wyprzedzeniem. Dzięki uprzejmości pani kasjerki w Teatrze im. Wyspiańskiego w Katowicach bilety zarezerwowałem rano telefonicznie, a późnym popołudniem odbierałem w kasie. Niby mała rzecz, ale po południu już nie dostał bym takich dobrych miejsc – parter, 3 rząd na środku.
W dniu premiery rock opery „She” do teatru dotarliśmy na godzinę przed rozpoczęciem. Po wejściu okazało się, że właściwie nie ma jeszcze nikogo. W jednej z szatni ustawiono stoisko z płytami, przy którym stała kilkuosobowa grupa fanów. Ponieważ był to koncert Caamory, Pallas i Oliver Wakeman Band, dlatego też nie było żadnych płyt tych zespołów. Dostępne za to były koszulki …. Satellite. Trochę to dziwne, ale cóż może to taka nowa świecka tradycja.
Teatr zapełniał się powoli. O 17:15 zadzwonił pierwszy dzwonek, za 5 minut następny i otworzyły się drzwi sali. Weszliśmy szybciutko, zajęliśmy miejsca i rozpoczęło się ostatnie odliczanie. Punkt o 17:30 na scenę weszła miła panienka w białej bluzeczce i przedstawiła plan wieczoru. Niestety widok „bezgarniturowych”, częściowo „zapiórzonych” fanów ubranych w koncertowe t-shirty spowodował, że dopadła ją trema. W efekcie zapowiedź była trochę jąkana a nazwa zespołu Pallas została przemilczana. Publiczność zareagowała na zapowiedź brawami, co przywróciło uśmiech na twarz „konferansjerki”, która wykorzystała moment i zeszłą ze sceny
Na scenę weszło 5 ludzi: Oliver Wakeman (instrumenty klawiszowe), Paul Manzi (śpiew i czasami gitara akustyczna), David Mark Pearce (gitara), Paul Brown (gitara basowa) i Dave Wagstaffe (perkusja). Panowie byli trochę stremowani a może należało by powiedzieć niepewni. Mieli chyba świadomość, że nikt ich w Polsce nie zna i nie wiadomo jak wypadnie koncert. Na początek zagrali jakiś utwór z własnego (chyba niewielkiego) dorobku. Publika jeszcze nie rozgrzana reagowała słabiutko. Potem Oliver zapowiedział utwór z płyty „The Hound Of The Baskervilles” pod tytułem „Three Broken Treads”. Po pierwszych taktach publiczność zaczęła się ożywiać, bawić, klaskać do taktu. Każdy następny utwór przynosił coraz lepszą atmosferę. Gdzieś koło czwartego utworu na twarzy Olivera pojawił się uśmiech i nie schodził z niej do końca koncertu. Okazało się, że Paul Manzi potrafi nawiązać bardzo dobry kontakt z publicznością. Prowokował nas do wspólnego śpiewania, klaskania i ogólnej zabawy. Bardzo fajnie obserwowało się Davida Pearce’a. Miał długie, trochę tapirowane włosy, skórzane spodnie marynarkę i …fioletową gitarę z zawiązaną na niej fioletową apaszką. Gość szalał na gitarze aż miło było popatrzeć. Fakt, że grany repertuar zbliżony dość często do gatunku hard lub nawet heavy umożliwiał mu to w znacznym stopniu. Cięższe utwory pochodziły z własnej działalności grupy Oliver Wakeman Band. Utwory grupy mają zdecydowanie cięższy charakter dosyć daleki od charakterystyki rocka progresywnego (nawet z dodatkiem „neo”). Poza wyżej wspomnianym utworem z „Hound…” oraz własnego repertuaru zagrali jeszcze 3 utwory z albumu „Jabberwocky”. Były to: „Dangerous World”, „The Burgundy Rose” oraz „Enlightenment”.
Koncert Olivera z zespołem przeleciał mi błyskawicznie. Bawiliśmy się wyśmienicie, nogi same wystukiwały rytm, ręce klaskały a głowy kiwały się do rytmu. Szkoda, że grali tylko godzinę i dwadzieścia minut (z bisami).
Po koncercie Olivera nastąpiła 30 minutowa przerwa techniczna. Publika wyszła z sali a ekipa techniczna rozpoczęła przygotowania do koncertu Pallasa.
Po raz kolejny na scenie pojawiła się młoda konferansjerka. Zanim cokolwiek zdążyła powiedzieć została powitana rzęsistymi brawami i przyjaznymi okrzykami. Z uśmiechem na twarzy powiedziała „A teraz wystąpi zespół Pallas” i prędko uciekła ze sceny.
Jak już wcześniej pisałem nie znałem wcześniej prawie zupełnie tej grupy. Alana Reeda słyszałem w innej produkcji Cliva Nolana pod nazwą „Strangers On A Train” i jakoś mnie nie porwał. Tak więc patrzyłem na nich z pozycji sceptyka.
Panowie zaczęli z wykopem. Z tyłu za zespołem, na niewysokim podeście umieszczony był ekran, na którym wyświetlano animacje do poszczególnych utworów. Po pierwszym utworze wiedziałem już, że Alan śpiewa świetnie. Jego zachowanie na scenie też robiło duże wrażenie – to naprawdę bardzo ekspresyjny wokalista. Sala od początku koncertu reagowała żywiołowo i wesoło. Widać było, że na widowni jest dużo zagorzałych fanów. Reakcja publiczności dodała skrzydeł Alanowi i reszcie zespołu. Niall Mathewson przeważnie skupiony na swojej gitarze i odgrodzony od widowni opadającymi na oczy włosami wyraźnie dawał się ponosić emocjom. Basista Greame Murray dokonywał cudów. Nie jestem w stanie przytoczyć wszystkich tytułów granych w czasie tego koncertu, ale na pewno pojawiły się „Bringer of Dreams", „Warriors” oraz instrumentalny „Northern Star”.
Oprawa wizualna koncertu była wyśmienita. Animacje wyświetlane na ekranie doskonale oddawały nastrój poszczególnych utworów, a nawet go uzupełniały i potęgowały.
W trakcie koncertu zobaczyłem ciekawą rzecz – Alan wypijał niesamowite ilości wody. Po trzech pierwszych utworach pochłonął 1,5 litra mineralki. Potem doniósł sobie jeszcze 5 butelek 0,5 l i w trakcie koncertu także je wypił. Fakt, że na scenie strasznie szalał. Każdy utwór można powiedzieć, że śpiewał całym sobą, więc i wypocił sporo.
Po skończeniu głównego setu zespół dostał owację na stojąco od całej publiczności. Potem nastąpił bis który zespół zagrał na 200 %. Widać było, że panowie są uskrzydleni przyjęciem i chcieliby grać i grać i grać. Niestety pozycja suportu przed premierą rock opery spowodowała, że mimo szczerych chęci trzeba było skończyć koncert i zejść do szatni.
Wiem jedno, że po tym koncercie ze sceptyka stałem się nawróconym. Pallas jest świetnym zespołem. Trzeba było tego koncertu abym to zrozumiał. Było super.
Po występie Pallasu była kolejna, prawie godzinna przerwa techniczna. Scena była przygotowywana do rozpoczęcia rock opery „She”, a publiczność miałą możliwość zdobycia autografów muzyków z zespołu Olivera Wakemana. Prawie przez całą przerwę „kręcili się” w kuluarach pozując do zdjęć, rozdając autografy i rozmawiając z fanami.
Publiczność zasiadła na widowni i oczekiwała „dania wieczoru”. Kurtyna była opuszczona, ekipa techniczna kręciła się gdzieś za kulisami.
Na scenę ponownie weszła zestresowana konferansjerka. Tym razem towarzyszył jej uśmiechnięty John Jowitt. Okazało się, że teraz John pełnił funkcję konferansjera, a panienka była tłumaczką. Na początku z tłumaczenia wyniknęło, że tłumaczka jest potrzebna, ponieważ John nie zna języka …. angielskiego. Po tym tekście panienka po raz kolejny dostała rzęsiste brawa. Potem już bez problemów dowiedzieliśmy się skąd wziął się pomysł na opracowanie w formie rock opery książki H. Rider Haggarda o tytule „Ona”. John opowiedział też, to co już znaliśmy z rozdanych przy wejściu do teatru programów, że opera składa się z 2 aktów z których każdy podzielony jest na 5 scen. Wprowadzeni zostaliśmy także w fabułę. Okazało się jednak, że warto było sięgnąć po książkę. Streszczenie nie przedstawiało całości fabuły. Przede wszystkim nie wyjaśniało skąd zrodził się pomysł, aby Holly i Leo wyruszyli do Afryki w poszukiwaniu Ayesh’y. Niestety czytelnicy książki wiedzieli także jeszcze jedną rzecz: Holly opisywany był jako mężczyzna wyjątkowo brzydki, na którego nie spojrzała nigdy żadna kobieta. Poza tym był on mężczyzną w sile wieku – przyjaźnił się z ojcem Leo. Leo natomiast był młodzieńcem o wyjątkowej urodzie.
Pierwsze takty muzyki przebrzmiały i usłyszeliśmy śpiew Agnieszki Świty odtwarzającej rolę Ayesh’y. Co ciekawe Agnieszka stała gdzieś na drugim balkonie, co powodowało, że większość widowni jej nie widziała. Po pierwszym utworze kurtyna została podniesiona i mogliśmy zobaczyć kształt sceny. Z tyłu na podwyższeniu ustawiony był jak i wcześniej ekran, na którym wyświetlano animacje. Gdzieś w połowie głębokości sceny po lewej stronie na podeście ustawiony był zestaw perkusyjny Scotta Highama. Od publiczności odgradzała go ścianka z pleksi. Na wysokości perkusji, lecz po prawej stronie sceny również na podwyższeniu i również za osłoną z pleksi stały dwa zestawy klawiszy należące do Richarda Westa i Stevea Williamsa. Przed zestawem perkusyjnym siedzieli gitarzyści: John Jowitt (gitara basowa), Mark Westwood i Martin Bowen. Przed zestawami klawiszowymi siedzieli: Tomasz Starzec (wiolonczela), Tomasz Wojtowicz (róg) oraz Ewaryst Nowinowski (Obój).
Rozpoczął się drugi utwór i na scenę weszli Clive Nolan (Leo) i Alan Reed (Holly). Ubrani byli w stroje przypominające trochę ubrania uczestników safari przeprowadzanego w początkach XX wieku. W rekach ściskali karabiny z epoki a przez ramię przerzucone mieli jakieś torby podróżne.
I tu pojawia się pierwsza drobna uwaga krytyczna. Clive wyglądał w stroju podróżnika jak „dzielny wojak Szwejk”. Zdecydowanie nie przypominał ślicznego młodzieńca. Alan z kolei na tle Cliva nijak nie pasował do roli brzydkiego i starego Hollyego. Powinni raczej zamienić się rolami, ale cóż rola Leo byłą rolą główną.
Początkowo publika całkowicie wykazywała się brakiem reakcji na wydarzenia przedstawiane na scenie. Pewnie spowodowała to otoczka „operowa” przedstawienia a także fakt, że całość była nagrywana na potrzeby DVD. Powoli jednak atmosfera się rozluźniała co widać było po zachowaniu publiczności jak i po zachowaniu muzyków. Szczególnym „barometrem” nastroju był John Jowitt. Od początku skupiony na swojej gitarze i nutach ba stojaku. Gdy zaczął widzieć ludzi nieśmiało klaszczących jego mina mówiła „dobrze, dobrze tylko głośniej i więcej”. Gdy publika zaczęła się bawić na całego z twarzy Johna nie schodził już uśmiech.
Całość spektaklu od strony wizualnej była dosyć uboga jak na operę. Dekoracje stanowiły wyłącznie stylizowane na zrobione z kamienia wejścia za kulisy. Całości dopełniały filmiki animowane wyświetlane na ekranie z tyłu sceny. Pokazywały one głównie scenograficzne otoczenie sceny np. komnatę Ayesh’y, pomieszczenie w której dochodzi do zdrowia Leo lub grotę ognia nieśmiertelności. Zdecydowanie lepiej prezentowały się kostiumy. Clive i Alan przez cały czas występowali w kostiumach podróżników afrykańskich. Jedyną zmianą było to, że raz mieli w rękach karabiny a raz byli bezbronni. Christina Booth – która występowała w roli Ustane’y – dwukrotnie zmieniała kostium. Ponieważ grana przez nią Ustane’a była piękną lecz biedną wieśniaczką dlatego też jej sukienki były wytworne lecz proste. Jeżeli chodzi o stroje to gwiazdą wieczoru była Ayesha grana przez Agnieszkę Świtę. Kostiumy jak przystało na rolę królowej były pełne kolorów, złota i błyskotek. Jedyna rzecz która mnie zdziwiła to że królowa afrykańskiego plemienia białych murzynów nosiła buty typu kozaczki na dużych szpilkach. Jakoś nie pasowało mi to do epoki w której toczyła się akcja.
Strona muzyczna była według mnie bardzo dobra. Pewnie wynika do z mojego zamiłowania do tego gatunku. Lubię jak utwory śpiewane są na głosy a podkład muzyczny stanowią dosyć ostre gitarowe riffy z dodatkiem klawiszy i mocnej perkusji. Lubię przejścia utworu od spokojnej balladowej nostalgii do ciężkiej rockowej drapieżności. W rock operze „She” wszystko to występowało w ilościach co najmniej zadowalających. Świetnym momentem był fragment śmierci Ustane’y. Umierająca Ustane’a śpiewa utwór „Closer”, który jest bardzo spokojny, delikatny i nostalgiczny. Sam układ sceny, gdy przy leżącej Christinie klęczą Clive i Alan był naprawdę świetny. Otoczka operowa dodała „smaczku” temu utworowi, który na EP-ce „Closer” brzmi zdecydowanie gorzej.
Głosowo Christina wypadła znakomicie. Wydaje mi się, że jakoś tak wyszło, że wszystkie śpiewane przez nią utwory były pisane specjalnie dla niej. Były idealnie dopasowane do jej głosu.
Clive jak zwykle śpiewał dobrze. Nie ma powalającego głosu, ale w warunkach tej konkretnej rock opery prezentował się dobrze. Alan Reed też śpiewał świetnie. Jednak z biegiem czasu można było zauważyć, że powoli zaczyna tracić głos. Wydaje mi się, że Alan w trakcie koncertu Pallasa dał się ponieść polskiej publiczności i zaśpiewał na 200%. Niestety 1,5 godziny występu w Pallasie plus prawie dwie i pół w „She” to było za dużo dla jego strun głosowych. Pod koniec opery widać było, że aby utrzymać tonację i moc głosu musi coraz bardziej się wysilać.
Teraz nadszedł czas na ocenę Agnieszki Świty grającej rolę iście królewską. W krótkich słowach … nie podobała mi się. Maniera głosowa z jaką śpiewa jest dla mnie trudna do zaakceptowania. Mam wrażenie, że nawet prostą piosenkę typu „wlazł kotek na płotek” zaśpiewałaby z ekspresją porównywalną z wykonaniem hymnu państwowego przez Edytę Górniak. Agnieszka ma fajny głos ale maniera śpiewania powoduje, że nie słyszy się głosu tylko raczej samą manierę. Do tego wszystkiego dochodzi zdecydowanie przesadzona ekspresja sceniczna. Każdy utwór śpiewany jest w taki sposób, że mógłby ilustrować koniec świata. Ręce Agnieszki zawsze wyciągają się w bólu, oczy patrzą w dal, każdy mięsień jest napięty a z ust płynie zwyczajna piosenka. Jakoś mi to wszystko nie pasowało. Było zbyt sztuczne. Gdyby zamiast Agnieszki śpiewała Christina Booth lub znana z wcześniejszych płyt Cliva Tracy Hitchings to całość była by zdecydowanie lepsza.
Po ponad 2 godzinach grania rock opera „She” dobiegła końca. Kurtyna opadła, a publiczność powstała z miejsc. Długie i rzęsiste oklaski wywołały zespół . Wszyscy muzycy wraz chórem wyszli na scenę, żeby ukłonić się publiczności. Kurtyna ponownie opadła a publiczność dalej klaskała. Wtedy na scenie pojawił się uśmiechnięty i wyluzowany John Jowitt. Stwierdził, że teraz nie ma tłumacza ani mikrofonu ale chce coś powiedzieć. Zapowiedział, że zespół może jeszcze wystąpić i odegrać ostatnią scenę ostatniego aktu, ale musząnajpierw przygotować się do tego od strony technicznej. Po 5 minutach oczekiwania kurtyna się podniosła i jeszcze raz mogliśmy zobaczyć i usłyszeć finał. Po tym „bisie” był jeszcze następny i następny…. Clive żartował, że mogą tą scenę powtarzać jeszcze wiele razy, dopóki na widowni są chętni do oglądania. Widać było, że Clive się wyraźnie rozluźnił. Jego dzieło się spodobało, spektakl się udał a widownia chce jeszcze i jeszcze posłuchać , popatrzeć i przedłużyć tan świetny wieczór. Na sam koniec powtórzyli jeszcze scenę 3 z 2 aktu i spektakl się ostatecznie zakończył.
Było świetnie. Dużo dobrej muzyki, fajna zabawa, możliwość pogadania z artystami. Szkoda, że nie udało się doczekać na autografy Caamory. Po spektaklu, jeszcze na scenie udało mi się złapać Scotta Highama. Potem niestety wyproszono nas z sali, ponieważ zespół chciał sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie. Była już 1:30 w nocy, dlatego też wyproszono nas również z teatru – pracownicy chcieli już iść do domu. Nie mam więc autografów gwiazd wieczoru. Może gdybym poczekał z godzinę pod teatrem… Nie zrobiłem tego i pojechałem z córką do domu. W aucie słuchaliśmy grupy Pallas. Po tym koncercie będę musiał kupić ich wszystkie płyty. Fajnie byłoby mieć także płytę zespołu Olivera Wakemana. Płyta z operą „She” pojawi się w styczniu – też ją kupię. Oczywiście w wersji z DVD. Ten wieczór naprawdę był magiczny i niezapomniany. Może kiedyś jeszcze się powtórzy?