Tamten piątkowy wieczór w Łodzi był dla mnie niezwykły, nie tyle za sprawą pogody, która była wyjątkowo paskudna - deszcz i zimno - co dzięki ponownemu pojawieniu się Legendarnych Różowych Kropek w jednym z łódzkich klubów. Jazzga, bo o nim mowa, na dobre 'wbiła' mi się w serce i pozostanie pewnie tam na długo jako miejsce niezwykłego spektaklu, który miał miejsce 19 października bieżącego roku. 'To przecież tak jakby to było wczoraj', rzeknę zapewne za jakiś czas z nutką melancholii w głosie o niniejszym wydarzeniu. Jednakże, co by dobrego nie powiedzieć o ich występie w Jazzdze to i tak będzie to niesprawiedliwie skąpy wyraz umiarkowanego zachwytu gdyż słowa, jak to się zwykło mówić przy takich wzniosłych okazjach, nie są w stanie wyrazić gwałtownych emocji, jakich doznawałem w trakcie całego koncertu. Spektrum doznań tego wieczora było zaiste szerokie - od śmiechu i ogólnego rozbawienia przez dziki szał i wrzask aż po liryczny smutek i żal.
Pierwsze salwy śmiechu ze strony publiczności rozległy się ledwie Edward Ka-spel rozpoczął swój oryginalny monolog o stworzeniu świata w siedem dni. I tak w pierwszy dzień Bóg stworzył TV na milę szeroki i takoż wysoki. Na drugi dzień... krzesło, na którym mógł wygodnie usiąść i patrzeć niestrudzenie na ekran telewizora. Na trzeci dzień sprawił sobie zdalnie sterowanego pilota do telewizora, by mógł uprawiać niczym niepohamowany 'zapping' po kanałach, które dopiero miał zamiar stworzyć. Pierwszym kanałem, jaki począł był Big Brother Channel i oglądając go nasz stwórca odkrył w sobie, ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu cechy Wielkiego Brata, który ukazał mu się na wielkim ekranie, który na pewien czas tej kwazi-religijnej opowiastki podwoił się w wyniku spożycia przez niego symbolicznej butelki polskiej wódki. Fantastyczny przejaw podwójnej radości, gdyż miał dwa w jednym. I tak też Bóg zabawiał się pilotem po dzień siódmy. Jak widać, każdy z tych siedmiu dni przynosi coś nowego, coś tak istotnego dla człowieka dwudziestego pierwszego wieku jak telewizja, która stała się swoistym fetyszem naszych czasów, dla którego cześć i chwała nieustannie rośnie wraz z rozmiarami ekranów coraz to nowszych modeli TV. Miłość mierzona w calach. Ironia wymierzona w nas wszystkich, abyśmy doznali olśnienia podobnie jak stwórca z barwnego monologu proroka Ka-spela, iż stworzyliśmy telewizję na własne życzenie i na własne podobieństwo.
Po tym religijno-filozoficznym wstępie, takim nieco łagodnym paternostrze od naszego proroka, przyszedł czas na zupełnie nową muzykę Legendarnych Różowych Kropek. Te pare nowych propozycji muzycznych stanowiących zalążek przyszłego krążka holendersko-brytyjskiej formacji wydaje się niezwykle obiecujących w stosunku do mniej wyrazistych na pierwszy rzut 'ucha' utworów z ostatniej płyty długogrającej.
'Your Children Placate you From Premature Graves', bo taki właśnie tytuł nosi owa płyta, okazała się również z pozoru mało atrakcyjna dla samych muzyków, którzy wybrali z niej tylko trzy kompozycje, z których 'Piece of Mind' wypadła zdecydowanie najlepiej. To właśnie w trakcie jej wykonywania Niels Van Hoorn, człowiek orkiestra ... dęta, zmieniał instrumenty jak rękawiczki. Chyba najlepiej zagrał flet, dodając nutki melancholii tej czarującej piosence o rozstaniu dwojga ludzi. Nawet proste pytania w niej zawarte, „czy to naprawdę koniec? / czy mógłbym czasem do ciebie zadzwonić, tak zupełnie jako przyjaciel? / czy miałabyś coś przeciwko?” wypadły niebanalnie i szczerze. Natomiast pozostałe dwa nagrania, 'No Matter What You Do' i 'Bad Hair' wprowadziły mnie w stan totalnej inercji zmysłów. Podczas pierwszego z nich, wspomniany już wyżej, Niels postanowił bliżej poznać swoich fanów. I tak przechadzał się ze swoim błyszczącym tenorem po sali, od sceny do baru i z powrotem, puszczając do nich oko, za każdym razem, jak dmuchał w niego namiętnie z całych sił. Żaróweczka umieszczona w środku saksofonu zaświecała się i gasła w rytm wygrywanych na nim dźwięków, ku uciesze zwolenników talentu saksofonisty Kropek.
Z kolei rozlane dźwięki 'Bad Hair' spowolniły, nie tylko tempo całego show, ale również nieco zgasiły entuzjastyczne reakcje publiczności, oczekującej od zespołu zapewne bardziej dynamicznej muzyki tego wieczora. Dopiero pod sam koniec koncertu doczekaliśmy się prawdziwie porywającego transu w wykonaniu Kropek w postaci kompozycji 'Grain Kings'. Niespełna dziesięć minut kontrolowanej furii z wykorzystaniem niemalże wszystkich instrumentów zgromadzonych na ciasnej scenie łódzkiej Jazzgi. Po takim intensywnym numerze nie pozostało muzykom nic innego, jak zejść ze sceny, a nam poczekać na dwa znakomite bisy.
Pierwszy z nich rozpoczął gitarzysta Martijn De Kleer, po nim wszedł wokalista Edward Ka-spel, by zaśpiewać spokojnie tymi słowy: "Obserwowałem cię tak strasznie piękną, jak spacerowałaś pod moim oknem. Oczy miałaś skierowane wysoko, lecz na nikogo nie zwracałaś uwagi..., nigdy nawet nie spojrzałaś w moją stronę. Zawsze miałaś tę samą sukienkę na sobie i ten sam wyraz twarzy, który zdawał się mówić: ‘To bezduszny świat, więc, jaki sens jest patrzeć...?’ Pewnego razu, postanowiłem spróbować nawiązać z tobą kontakt. Robiłem różne rzeczy, żeby zwrócić na siebie twoją uwagę. Rzucałem róże pod twe stopy, wymachiwałem chorągiewką z mego okna, lecz żadna z nich nie przyniosła efektu. To moje smutne wyznanie, iż wciąż oglądam cię tak strasznie wyizolowany ... z narastającą obawą, ... że, skoro trwa to już tyle lat, to tak też nadal trwać będzie". Po beznadziejnym wyznaniu zatytułowanym 'I Love You In Your Tragic Beauty' nadszedł czas na księżniczkę o zimnym sercu ('The Princess Coldheart'). Tym samym, Ka-spel zdecydował się dalej ciągnąć tragiczny wątek o daremnych próbach podbicia niewzruszonego niewieściego serca. Po tylu koszach, jakie dała owa księżniczka swoim adoratorom, można by się z miejsca stać maniakiem depresyjnym.
Jednakże, maestro Ka-spel wybrał inny wariant rozładowania negatywnych emocji i w drugim, i zarazem ostatnim bisie zaproponował piekielnie transowy Hellsville. Gromkim brawom nie było końca, czemu zresztą trudno się dziwić, bowiem po takiej wycieczce do piekła i z powrotem miałoby się ochotę pozostać tam trochę dłużej, ale niestety wszystko, co dobre, szybko się kończy. Koncert mimo, iż niezbyt długi, dostarczył mi, jak i zapewne pozostałym osobom w nim uczestniczącym, znacznie więcej radości i zadowolenia, niż niejeden jubileuszowy spektakl mega gwiazdy w podeszłym wieku. Czasem tak niewiele trzeba, by pokrzepić cudze, skołatane serce w słotny, dżdżysty wieczór taki, jak ten 19 października 2007 roku w Łodzi.