"Stodoła" - ten klub jest na stałe wpisany w historię SBB. Tu przecież odbyły się w kwietniu 1974 roku historyczne koncerty z których wykrojono materiał na debiutancki album grupy. Dlatego, gdy ogłoszono, że SBB da koncert w warszawskiej "Stodole", serce zabiło mi mocniej i wiedziałem, że po prostu muszę na tym występie być.
Pierwsze, co rzuciło się w oczy po wejściu na salę, to...krzesła. Nie, nie dla wszystkich. Jakiś "yntelygent" wpadł na pomysł, żeby "Stodołę" podzielić na pół, odgradzając krzesełka dla "VIPów" od "zwykłej" publiczności barierą. Dobrze, że oszczędzono nam psów i ochroniarzy, niemniej niesmak pozostał. Niniejszym debilowi, który to wymyślił przesyłam wyrazy i wiązanki, także za to, że większość zdjęć mi nie wyszła (niedoświetlone...). No, ale ja tu gadu gadu, a relacja stygnie.
Na otwarcie na scenę wkroczyło pięciu panów i pani, czyli zespół Believe. Widziałem ich jakiś rok temu i muszę przyznać, że mocno się rozwinęli. Zyskali sceniczny luz, widać, że czują się ze sobą pewnie, wokalista umie nawiązać kontakt z publicznością i ogólnie fajnie im się gra. Skoncentrowali się oczywiście na materiale ze swojej jedynej płyty - zagranym z większym pazurkiem, niż w studiu. Zwłaszcza finałowe "Hope To See Another Day", długie, rozbudowane, mogło się podobać i podobało się publiczności. W sumie zagrali jakieś 30-40 minut, w sam raz na rozgrzewkę przed gwiazdą wieczoru.
Wyszedłem napić sie piwka, a gdy wróciłem, okazało się że już trwa krótka uroczystość wręczenia Józefowi Skrzekowi i SBB złotych płyt za znakomitą sprzedaż boksów "Viator" i "Lost Tapes vol. 1". Tylko pogratulować, zwłaszcza, że to wielopłytowe składanki, a nie "zwykłe" albumy.... Uroczystość się skończyła - zaczął się koncert.
Zaczęli "Pielgrzymem". Przyznam, że już wersja studyjna tego utworu wyrywa z butów, a na koncercie... Cudowna, improwizowana, całkowicie instrumentalna wersja, która przeszła w "Odlot". Trzydzieści kilka lat temu Skrzek rozpoczął ten utwór od słów "Przybylismy, żeby przedstawić państwu muzykę". Po tych trzydziestu z okładem latach nic się nie zmieniło. Kilkunastominutowa wersja, z Józefem na basie. Bardzo rockowo to wyszło. W ogóle Rozpoczęli ten występ przeglądem tego, co najlepsze w repertuarze SBB - po "Odlocie" przyszła kolej na "Freedom With Us", "Going Away", a potem....
Nie mam pojęcia, co takiego jest w tym utworze. Chociaż nie - wiem. Ten moment, gdy Lakis zaczyna grać solo. I gra je, gra, gra... Zmieniając nastroje, brzmienia, wygrywając cała duszę w tych kilku minutach gitarowego popisu. Podobno w wersji studyjnej ta solówka była całkowicie zaimprowizowana i zagrana od jednego podejścia. Słyszałem ten utwór na żywo tyle razy i za każdym razem mam ciarki na grzbiecie. "Memento z banalnym tryptykiem". Owacje po tym utworze zatrzęsły "Stodołą", a Lakis się tylko uśmiechnął, skromnie ukłonił... Mistrzu!
Skrzek uspokoił nastroje na sali dwiema spokojniejszymi kompozycjami ("Pieśń stojącego w bramie" i "W kołysce dłoni twych") i pozwolił wyszaleć się w duecie Lakisowi i Gaborowi Nemethowi. Ich wspólna improwizacja przeszła w cudnie tego wieczora wykonany "Rainbow Man". Gorące, funkowe, mocno rozimprowizowane wykonanie rozgrzało salę nie mniej, niż podwójne solo perkusyjne - a może raczej perkusyjny pojedynek Lakisa i Gabora. Ależ panowie dali czadu. A Gabor Nemeth udowodnił, że Skrzek nie zatrudnił go w SBB na piękne oczy, jego technika, feeling, opanowanie instrumentu zasługują na szacunek. Jeszcze tylko "Walking Around the Stormy Bay" i chcieli zakończyć podstawową część koncertu. Nie ma lekko, nie wypuściliśmy ich, tak więc bisy były w zasadzie integralną częścią właściwego setu.
Pierwszy bis to najmocniejszy chyba utwór, jaki SBB kiedykolwiek mieli w repertuarze. Już na "The Rock" utwór tytułowy brzmi bardzo "heavy", a na koncercie... Sabbathowskie otwarcie, potem, dzięki klawiszowym brzmieniom, trochę Atomic Rooster. Nietypowy, ale prześwietny numer, stworzony do grania na żywo. Równie fajnie sprawdził się "Sunny Day", także "świeżak". I już naprawdę myśleliśmy, że to koniec. Wyszli na scenę, kłaniali się, bili brawo publiczności... A my byliśmy tak entuzjastyczni, krzyczeliśmy, klaskaliśmy, wywoływalismy SBB na scenę, że Skrzek zrobił coś nieplanowanego - zaskoczył kolegów z zespołu, zasiadł do klawiatur i zaczął grać "Z których krwi krew moja". Reszta grupy dołączyła i to była taka wisienka na torcie. Wspaniały utwór, wspaniale wykonany i wspaniale podsumowujący rewelacyjny koncert.
Widziałem już kilka koncertów SBB. Różne były. Wiem, jak wiele zależy od samopoczucia lidera SBB, który potrafi być chimeryczny. Dlatego troszkę się bałem, czy nie zdarzy się coś nieprzewidzianego, awaria sprzętu, cokolwiek... Zupełnie niepotrzebnie. Wszystko się ułożyło świetnie. Józef Skrzek był w fantastycznym nastroju, uśmiechnięty od ucha do ucha, pełny radości i ochoty na granie. Jego nastrój przelał się na nastrój zespołu i dzięki temu mieliśmy okazję obejrzeć absolutnie fantastyczny koncert legendy polskiego rocka. A że legenda jest w znakomitej formie, wystarczy sie przekonać, sięgając także po nowy album SBB "The Rock", który jest zna-ko-mi-ty. Niech wolno mi na koniec dodać, że w osobie Gabora Nemetha grupa wreszcie znalazła godnego następcę Jerzego Piotrowskiego. I życzę sobie i wszystkim więcej takich cudownych wieczorów, jak ten wtorkowy, 13 listopada 2007.
PS. Dziękuję Michałowi Wilczyńskiemu za parę chwil rozmowy podczas której udało mi się z niego wyciągnąć kilka sekretnych planów wydawniczych SBB (oraz za setlistę koncertu) oraz Krzyśkowi Krakowskiemu za towarzystwo i owocną wymianę zdań w trakcie i po koncercie.