Amerykański sunn o))) to zespół, którego wtajemniczonym słuchaczom zdecydowanie nie trzeba przedstawiać. Albo się ich kocha, albo nie… No, trochę mniej lubi. W miniony piątek miałem niezwykłą przyjemność uczestniczyć w ich koncercie — chociaż tutaj zdecydowanie bardziej pasuje słowo misterium — który miał miejsce na deskach warszawskiej Progresji.
Aktualna trasa ma związek z obchodzonym właśnie jubileuszem 25-lecia zespołu. I naprawdę trudno w to uwierzyć, że panowie grają już – hm – ćwierć wieku. Niemniej, jak potem skalkulowałem, sam z ich dość niełatwą twórczością pierwszy raz zetknąłem się właśnie jakieś dwie dekady temu. Jak ten czas leci. Zupełnie odwrotnie niż potężne, powolne, toczące się za sprawą nisko strojonych gitar oraz wzmacniaczy firmy sunn (sic!) i Ampeg unikatowe brzmienie duetu. Dla niewtajemniczonych i lubiących szufladki dodam tylko, iż muzyka sunn o))) to niesamowite skrzyżowanie drone i doommetalu, dark i drone ambientu, noise’u, przyprawione niewielkimi akcentami black metalu. Dotychczas na koncie mają dziewięć płyt studyjnych, sporo EP-ek, albumów koncertowych, a także niemało ciekawych i, co więcej,udanych kolaboracji, w tym m.in. z japońskim bandem Boris, Scottem Walkerem i grupą Ulver. Na marginesie, w sumie to dziwne, że nikt nie wpadł na to, aby sam projekt uznać za nazwę jakiegoś (pod)gatunku muzyki, bo po prostu nikt tak nie gra. I nikt nie odważył się ich brzmienia podrobić.
A jak było w piątek w Progresji? Po prostu epicko. Zgodnie z planem, chwilkę po 20:30, zakapturzeni panowie, Stephen O’Malley i Greg Anderson, w intensywnych oparach dymu i przy szeptach publiczności: „sun, sun, sun…”, przyodziani w czarne habity, zwane Grimmrobes, wyszli majestatycznie na scenę. I rozpoczęło się to, na co wszyscy dość licznie przybyli. Cały występ nie był niczym przerywany, w zasadzie można powiedzieć, że przez półtorej godziny panowie zagrali jeden „sunnący” utwór. O dziwo, choć może to i lepiej, nie było aż tak głośno, jak wszyscy się spodziewali. Za to ściana vintage’owych wzmacniaczy gitarowych i głośników, która niczym mur ustawiona była za muzykami, robiła wrażenie i robotę. Dźwięk fantastycznie przeszywał zgromadzonych pod sceną słuchaczy, częstotliwości gitar wprawiały organizmy w swojego rodzaju wibracje. Na koniec artyści ukłonili się i po prostu zniknęli, zostawiwszy „rozdygotane” instrumenty na wzmacniaczach. Tradycyjnie nie powrócili również na jakikolwiek bis.
Nie ukrywam, że bardzo czekałem na ten koncert. Trochę wiedziałem, czego się spodziewać, a trochę nie. Był to naprawdę niesamowity wieczór i jako słuchacz, widz, uczestnik zostałem zaspokojony w 150 procentach. Kolejny raz na ich występ wybiorę się na pewno i polecam to wszystkim otwartym na nowe dźwięki.
Na koniec jeszcze słowo o supporcie. W przypadku tego wieczoru równie mocno, co na głównych bohaterów,wyczekiwałem na „rozgrzewacza”, dlatego robiłem wszystko, aby dotrzeć na czas do klubu. Przed panami wystąpiła Kali Malone, niesamowicie zdolna kompozytorka i organistka, a od niedawna także żona O’Malleya. Pod jej wrażeniem jestem od 2019 roku, kiedy wydała wybitny, organowy, długaśny i pysznie rozbudowany album The Sacrificial Code. Rok temu zaś zaskoczyła minimalistycznym konceptem Living Torch. Oczywiście w Progresji nie zagrała na organach piszczałkowych, lecz zaprezentowała ok. 40-minutowy elektroniczno-ambientowy set, który pięknie się sączył z głośników, od czasu do czasu zadając przyjemną zadrę zmysłowi słuchu.