Jako że poprzednie koncerty (z uwagi na czyjąś indolencję) w ostatniej chwili mi umknęły, na krakowski koncert 17 czerwca czekałem z niecierpliwością. Choć uczucia co do ostatnich koncertów King Crimson miałem co nieco ambiwalentne – z uwagi na repertuar. Robert Fripp postanowił tym razem zrobić coś, czego wcześniej nie praktykował. Karmazynowy Król zawsze był zespołem funkcjonującym w teraźniejszości: skład z Wettonem i Brufordem oprócz „Schizofrenika” (i okazjonalnych wyskoków w rodzaju „Cat Food”) wykonywał na żywo wyłącznie nowe utwory, skład z lat 80. poza „Red” i „Larks… Part 2” proponował wyłącznie kompozycje stworzone przez Frippa, Belewa, Levina i Bruforda. Trochę mniej ortodoksyjnie na żywo wypadało Podwójne Trio, ale nadal gros koncertu to była świeża muzyka, podobnie skład z lat 1999-2003. Tymczasem aktualna wersja King Crimson na żywo po raz pierwszy sięgała po utwory z całości repertuaru zespołu – dość powiedzieć, że 17 czerwca w Krakowie pominięto jedynie „Starless And Bible Black”, „Three Of A Perfect Pair” i „THRAK”. Z każdej pozostałej płyty jakiś utwór się pojawił – nawet z „Lizarda”, którego Fripp zawsze traktował jako bolesne nieporozumienie (kiedyś napisał w swoich dziennikach: Podobno są fani, którzy uwielbiają „Jaszczurkę”. To muszą być bardzo interesujący ludzie.). Do tego nacisk położono na nagrania z okresu 1969-1974. Tak dalekie sięgnięcie w przeszłość i tak przekrojowy repertuar spotkały się z nieco mieszanymi uczuciami w redakcji (aż po opinię, że w końcu także na Frippa i spółkę przyszedł czas odcinania kuponów). Moja prywatna opinia jest może nieco mniej radykalna, tym niemniej po tak obszernie zakrojonej nostalgicznej wyciecze w przeszłość trudno uniknąć wrażenia, że Robert zaczął niejako podsumowywać swoją muzyczną drogę pod szyldem Karmazynowego Króla.
Inna zastanawiająca rzecz to dość specyficzne potraktowanie kompozycji z okresu pobytu w zespole Adriana Belewa. Było ich kilka, natomiast wykonanych trochę dziwnie. W „Neurotice” Jakszyk ograniczył się do dwukrotnego odśpiewania refrenu, całkowicie pominięto natomiast szaloną melorecytację, co niestety co nieco odebrało temu utworowi. „The ConstruKction Of Light” i „Larks’ Tongues In Aspic Part 4” zagrano natomiast we fragmentach, pomijając części ze śpiewem (choć z drugiej strony „Coda: I Have A Dream” po 11 września 2001 była wykonywana tylko instrumentalnie). W „Indiscipline” zamiast recytowania tekstu Jakko i Tony go odśpiewali – co wypadło całkiem interesująco, aczkolwiek znów bez recytowania ten utwór trochę stracił.
I w sumie to były jedyne niedostatki tego koncertu (no, może finał „Islands” wypadł trochę matowo, mniej interesująco niż na płycie). Poza tym, dostaliśmy porcję kapitalnie zagranej muzyki, pomysłowo zaaranżowanej na rozbudowany, ośmioosobowy skład. Obserwując koncert, miałem wrażenie, że wzorem dla King Crimson AD 2018 jest skład z roku 1972, jeszcze z Jamiem Muirem. Nie tylko z uwagi na to, że mamy tu jednego głównego perkusistę w osobie Harrisona, natomiast Mastelotto chętnie sięgał po różne instrumenty perkusyjne (np. blachę perkusyjną w kształcie nietoperza) ozdabiające rytmicznie całość (swoją drogą Pat na prawie wyłącznie akustycznym zestawie, bez nadmiaru elektronicznych zabawek, wypada jako perkusista dużo lepiej niż na „The ConstruKction Of Light”). Podobnie jest ustawiona dynamika w zespole – z jednej strony masywna maszyna w postaci Roberta, Jakko, Gavina i Tony’ego, z drugiej dla równowagi Collins i Rieflin dodający całości ciepło, subtelność, delikatność i dwóch pozostałych perkusistów (ze Staceyem chętnie sięgającym też do syntezatora). Intrygująco wypadało choćby wzbogacenie „ConstruKction” partiami fletu – w połączeniu z akustycznymi, klasycznymi bębnami ten utwór zyskał sporo naturalności, ciepełka. Po syntezator sięgał też sam mistrz Robert, odgrywając choćby partię oboju w „Dawn Song”. Fripp wydawał się zresztą dobrze bawić tego wieczoru: zanim zasiadł na swoim stołku, zdjął marynarkę i gestem nieco żartobliwym, parodystycznym rzucił ją za kulisy, a wychodząc na bis, żartobliwie pogroził palcem komuś, kto próbował zrobić mu zdjęcie.
Co poza tym? „Epitaph”, tytułowy i „Moonchild” (we fragmencie, zwieńczony popisem Levina na kontrabasie i Staceya) z debiutu. „Pictures Of A City” z „Posejdona”, kapitalnie (po perkusyjnym otwarciu) rozpoczynający koncert. „Jaszczurkę” reprezentowały „Cirkus” i „Bitwa szklanych łez”, „Islands” – oprócz tytułowego także „The Letters”, w którym Levin znów popisywał się awangardowymi szaleństwami na elektrycznym kontrabasie (była też coda z płyty, odtworzona na samym początku, gdy muzycy zajmowali miejsce na scenie). W podstawowej części koncertu z pierwszego okresu działalności zespołu były jeszcze „Red”, „One More Red Nightmare” i „Larks’ Tongues In Aspic Part 2”. Okres późniejszy potraktowano już bardziej oszczędnie – „Indiscipline”, „Neurotica”, „The ConstruKction Of Light”, „Larks… 4” i „Larks… 5” (bo tak oficjalnie się teraz nazywa „Level Five”). Do tego spora porcja nowej muzyki – oprócz perkusyjnych popisów o płynnie zmieniających się tytułach mamy choćby „Suitable Grounds For The Blues” i dwie części „Radical Action”. Dość ciekawie poustawiano też setlistę – „Neurotica” ciekawie kontynuowało klimat „Pictures Of A City”, „The Letters” świetnie służyło jako interludium między piątą częścią „Języczków” a „Red”, a „Islands” pięknie wyciszało przed „Larks… 2”.
Oczywiście po drugiej części musiał być bis. Gdy Rieflin zagrał charakterystyczne melotronowe wejście, chyba wszyscy na sali poczuli dreszcz emocji. „Starless” wypadł kapitalnie, świetnie wieńcząc znakomity, prawie trzygodzinny koncert. Może gdzieś tam pozostał jakiś cień żalu, że nie było „Fallen Angel” czy „Schizola”. Ten ostatni był wypisany na setlistach jako drugi bis, ale go nie usłyszeliśmy. Inna rzecz, że po świetnie zagranym „Starless” chyba już więcej nie było nam trzeba…
Koncert życia? To się okaże. Na pewno pierwsza trójka.
Set 1: Drumsons Of Awefulness & Wonder; Pictures Of A City; Neurotica; Epitaph; Suitable Grounds For The Blues; Radical Action III; Meltdown; Radical Action II; Level Five; The Letters; Red; One More Red Nightmare
Set 2: Drumsons Of Measured Fury; Indiscipline; The ConstruKction Of Light; Cirkus; The Battle Of Glass Tears; Moonchild; The Court Of The Crimson King; Larks’ Tongues In Aspic Part 4; Islands; Larks; Tongues In Aspic Part 2
Bis: Starless
* kilka osób pytało, o co chodzi z czelotką. Otóż pewien ksiądz z mojego osiedla takim mianem określał corocznie grupę dzieci przygotowywanych do pierwszej komunii. Za nic nie dawał sobie wytłumaczyć, że słowo „czeladka” pisze się nieco inaczej.