strona 6 z 6
Piotr Strzyżowski
Rok 2017 był jednym z najgorszych roczników, jakie pamiętam. Nie z uwagi na to, że Ponury Kosiarz znów sobie poszalał (choć to też); z uwagi na wyjątkową posuchę na rynku muzycznym. Nowych albumów ukazało się oczywiście niemało, ale wybitnych czy choćby bardzo dobrych dzieł już było niezbyt wiele. I gdy zasiadłem do spisywania swojego podsumowania, to nagle ułożenie jakiejś sensownej dziesiątki okazało się nad wyraz trudnym zadaniem.
Całkiem solidną formę zaprezentowali w roku 2017 weterani. Snowy White nagrał świetny album, Roger Waters co prawda nie dorównał „Amused To Death”, ale nowy album Fajansa wypadł bardzo przyzwoicie. Za ich plecami nowa, trochę niedoceniona płyta Bjork, Mike Oldfield z najlepszym albumem od… hmmm, chyba „Guitars”?, Eno ze zwariowanym pomysłem na płytę – aplikację iOS-ową, zmieniającą się wraz z upływem czasu, ciut bardziej tradycyjni Basinski i GY!BE. Ciekawym albumem popisał się Steve Hackett; z ładnym albumem wróciła Tori Amos (również w najlepszej formie od prawie 20 lat); świetną płytę wydała Charlotte Gainsbourg. Ciekawych debiutów nie brakowało, ale żaden nie załapał się na czołową 10.
A za rok 2017 wygląda ona tak:
Honorable Mentions: Robert Plant, Van Morrison, Steven Wilson, Mostly Autumn, Lunatic Soul.