ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

koncerty

09.07.2016

EKLEKTIK SESSION MAN MACHINE, Wrocław, Wrocławski Park Przemysłowy, 19.06.2016

EKLEKTIK SESSION MAN MACHINE, Wrocław, Wrocławski Park Przemysłowy, 19.06.2016

Na każdą kolejną edycję Eklektik Session czekam z niecierpliwością, obiecując sobie dużo nietuzinkowych wrażeń i przeżyć artystycznych najwyższej jakości. Nie zawiodłem się i tym razem.

Projekt przygotowywany niezmiennie pod przewodnictwem Radka Bonda jest zawsze przemyślany, dopracowany, zrealizowany z profesjonalną dbałością o szczegóły i dramaturgię i nienagannie zrealizowany, pomimo zmieniających się lokalizacji. Pomysł na tę edycję, wpisaną w program wydarzeń Europejskiej Stolicy Kultury, był szczególnie niezwykły i karkołomny. Po koncertach w perfekcyjnie dopracowanych akustycznie i oferujących uczestnikom piękne, nowoczesne przestrzenie salach Narodowego Forum Muzyki, eklektycy przenieśli się do fabrycznych hal Wrocławskiego Parku Przemysłowego, industrialnych budowli wzniesionych dziesiątki lat temu, przed i po wojnie, w celach bynajmniej nie związanych z uczestnictwem w kulturze muzycznej. W halach goszczących koncerty produkowano kiedyś m.in. wagony i testowano silniki wysokich mocy. Man – Machine, maszyny i ludzie w symbiozie – tak można by skwitować przeznaczenie tej przestrzeni. Choć cała ta otoczka kusi, by ją opisać ze szczegółami, nie czas i nie miejsce na to. Natomiast warto będzie zobaczyć materiały filmowe, które niewątpliwie się pojawią za jakiś czas, żeby złapać ten efekt, połączenie niezwykłej muzyki i niezwykłej przestrzeni.

 

Locus Solus Orchestra

Loup Barrow – cristal baschet, Thomas Bloch – fale Martenota, Nadishana – inst. etniczne, Guo Gan – erhu

W hali Fortaco odbył się pierwszy z dwóch mniejszych, kameralnych koncertów Eklektik Session, wyjątkowego kwartetu o nazwie Locus Solus Orchestra. Nazwa, zapożyczona od Raymonda Russela, wskazuje na eksperymentalnego ducha projektu, jednak muzyka ensamblu była niezwykle przystępna, organiczna, naturalna i pozbawiona sztuczności. Eksperymentem jest tutaj połączenie czterech osobowości, muzyków eksplorujących sfery dźwięków i instrumentów egzotycznych, dawnych, pierwotnych, zapomnianych sonicznych wynalazków, pochodzących z różnych czasów i kultur. Każdy z nich jest ekspertem nie tylko w dziedzinie obsługi własnego instrumentarium, ale również w dziedzinie kolektywnego poszukiwania i osiągania harmonii, współbrzmień, częściowo improwizowanego dostrajania się wspólnych wibracji. Instrumentarium kwartetu to: hang, drumla, fujarki i flety – Nadishana, dwustrunowa chińska viola erhu – Guo Gan, fale Martenota, dziwacznie nazwany instrument elektroakustyczny z lat 20. ubiegłego wieku, pokrewny thereminowi – grał na nich Thomas Bloch, oraz cristal baschet, obsługiwany przez Loup Barrowa.

Hang to skonstruowany w 21. wieku zaawansowany technologicznie potomek karaibskich stalowych bębnów. Precyzyjnie nastrojone, głośno wybrzmiewające metalowe UFO, wielkości sporej miednicy, trzymane na kolanach i uderzane dłońmi – to jest hang. Znamy ten dźwięk chociażby z ostatniej płyty Dead Can Dance, a zwłaszcza z ich koncertów, na których robi jeszcze mocniejsze wrażenie. Nadishana panuje nad tym cudem akustyki mistrzowsko i w większości utworów Locus Solus to właśnie hang był głównym motorem rytmiczno-harmonicznym. Inne instrumenty Nadishany mają już całkowicie etniczny rodowód i trzeba przyznać, że nawet skromna drumla w jego rękach i ustach potrafiła przykuć uwagę na wiele minut transowo-szamańskiego sola. Muzyk pochodzi z Syberii, choć ostatnio z Berlina i od wielu lat zajmuje się archaiczną i etniczną kulturą muzyczną, nie tylko gra na rozlicznych instrumentach ale i sam je tworzy, jest rownież zaangażowany w przekazywanie swojej wiedzy i umiejętności, udzielając się w kilku grupach i organizacjach. Na scenie prezentuje charyzmę prawdziwego szamana, pozostając skromną i naturalną osobą.

Niezwykle charyzmatycznym artystą jest rownież Guo Gan, który ze swoim instrumentem - erhu wyczyniał rzeczy nieprawdopodobne. Na dwóch strunach wygrywał śpiewne chińskie melodie w charakterystycznych skalach i w charakterystycznym stylu – obfitującym w łkające glissanda, harmoniczne przydźwięki i niuanse dynamiki i tekstury. Zapatrzony w przestrzeń, z twarzą zwróconą w górę był uosobieniem natchnienia i zjednoczenia z dźwiękiem. We fragmentach zespołowych mimo pozornego zamknięcia w swoim świecie muzyk wplatał swoje partie z idealną precyzją. Jednak dopiero długie, może 10 minutowe, solo pokazało pełnię jego kunsztu i możliwości instrumentu. W jego trakcie artysta zmieniał tempo, rytmikę, nastrój i sposoby artykulacji, przeplatając niezwykle skupione, medytacyjne fragmenty z transowymi, energetycznymi partiami, prezentując cały wachlarz technik smyczkowania i tłumienia strun i brzmieniowych patentów, włączając w to ostre, zgrzytliwe akordy. Kolejne części solowego występu przechodziły w siebie tak naturalnie, że można było stracić poczucie czasu, dając się ponieść kolejnym jego zakrętom.

Pozostałych dwóch muzyków realizowało partie, rzec można, klawiszowe, choć tylko fale Martenota wyposażone są autentycznie w klawiaturę, podczas gdy cristal baschet jest zdumiewającą konstrukcją – dźwięki wydaje się pocierając wilgotnymi dłońmi szklane pręty – zaopatrzoną w wielką czaszę rezonatora z cienkiej folii metalowej. Obydwa te instrumenty brzmiały niezwykle szlachetnie, czysto i momentami zaskakująco energetycznie. Obydwa miały sporą skalę, sięgająca głębokich basów, brzmiących jak starannie zrealizowana, miękka elektronika. Obaj instrumentaliści opanowali swoje egzotyczne instrumenty w stopniu mistrzowskim i podobnie jak pozostali wplatali swoje wątki w zespołowe utwory z niezwykłą biegłością, wskazującą na niebagatelną muzykalność i doświadczenie, jak również na znakomite przygotowanie do tego projektu (panowie grywają ze sobą, nie jest to jedynie zespół ad hoc na jeden koncert). Obydwaj mieli również swoje solowe popisy. W trakcie sola  Thomasa Blocha do muzykowania dołączyły również Siły Natury w postaci ulewnego deszczu, który nagle uderzył w przeszklony dach hali Forteco z taką siłą, że niemal zagłuszył fale Martenota. Realizator zwiększył głośność transmisji i przez kilka minut trwał dialog buczących, kosmicznych tonów instrumentu z ambientowym szumem płynącym z góry. Magia tego momentu była niekwestionowalna, na twarzach słuchaczy malował się  zachwyt ulotnością dźwięków, niezaplanowanym gościnnym udziałem, dopasowanym idealnie do mistycznej, głęboko oddychającej muzyki. Żadne nagranie tego nie odda, to było „tu i teraz” (a raczej „tam i wtedy”) i rozpłynęło się bezpowrotnie w przestrzeni. Koncert był zrealizowany z wielkim pietyzmem, nagłośniony mikrofonami, jednak z zachowaniem absolutnie naturalnego brzmienia, niezbyt głośno ale precyzyjnie. Był to jeden z tych koncertów w których można się zatopić, publiczność siedzi cichutko a każdy niemuzyczny dźwięk (np trzask migawki aparatu) jest przykrym intruzem. Jestem pewien, że jest to muzyka uniwersalna, dla każdego kto się na nią otworzy.

 

ZAPP4 & JAN BANG

Kolejny z kameralnych koncertów tej edycji Eklektik Session odbył się w hali B1 nazywanej Stacją Prób, pośród potężnych maszyn – elementów silników dużej mocy. Pomiędzy ich korpusami ustawiono krzesła dla słuchaczy, skierowane w stronę galeryjek, na których zainstalowany był sprzęt Jana Banga – występującego już kolejny raz na Eklektiku mistrza live samplingu z Norwegii. Jednak na pierwszą połowę koncertu składały się dźwięki dobiegające z różnych miejsc obszernej hali – z przestrzeni za plecami widzów i z boków. Dźwięki instrumentów smyczkowych, dodajmy, gdyż Zapp4 to kwartet smyczkowy o typowym instrumentarium i bardzo nietypowym repertuarze. Muzycy poukrywani za zwalistymi maszynami grali swoje partie i przemieszczali się w przestrzeni, co dawało bardzo zjawiskowy efekt. Akustyczne, niezwykle czysto brzmiące nuty budowały soniczny pejzaż, otaczając uczestników przestrzenno-akustyczną strukturą. Do tych naturalnych dźwięków dodawał swój wątek Jan Bang, na żywo obrabiając i emitując z umieszczonych również w różnych miejscach hali głośników próbki właśnie zagranych dźwięków, przetworzone, zapętlone, tworzące rytmiczne struktury, momentami zwielokrotnione, ale niemal zawsze brzmiące naturalnie, nie tracące cech oryginalnego brzmienia instrumentów. Można powiedzieć, że Bang grał jak dodatkowy muzyk, a czasem większa ich ilość, niekiedy wykazujący fantastyczne zdolności wykonawcze. Tylko momentami sztuczność jego partii była oczywista, kiedy zapętlone frazy przekształcały się w brumienia, piski, trzaski, kiedy w nienaturalny sposób ucinał je lub wrzucał rzeczy niemożliwe do zagrania. Charakter tej muzyki jest trudny do opisania, Zapp4 grał bardzo abstrakcyjnie, sonorystycznie, skupiając się na dźwięku, brzmieniu i artykulacji a także na współbrzmieniach. Muzyka kwartetu jest w dużej mierze improwizowana, dużą rolę odgrywa w niej intuicja i wzajemne słuchanie się muzyków. Znów, jak w przypadku Locus Solus Orchestra, na sali panowała atmosfera skupienia i uczestnictwa w jedynym w swoim rodzaju wydarzeniu. Pod koniec pierwszej części koncertu muzycy wyłonili się spomiędzy maszyn i zajęli miejsca na galeryjkach w pobliżu Jana Banga i tam odegrali dwa czy trzy kolejne utwory. Niepewność moja jest całkiem zrozumiała, gdyż miały one nietypową strukturę, mało było powtarzalności, za to występowały dłuższe momenty ciszy. W jednym z utworów jeden ze skrzypków zaśpiewał piękną pieśń do skrzypiec i umieszczonego na nich mikrofonu. Jan Bang miał również moment solowego grania, stał się wtedy jednoosobową orkiestrą, śmielej generując nawarstwiające się rytmy i elektroniczne struktury i brzmienia. Atmosfera koncertu była niezwykła i wyjątkowa, choć sama muzyka – bardzo nieuchwytna, minimalistyczna, impresyjna i amorficzna. Niekiedy tylko zapędzała się w rejony muzyki serialnej i transowe piłowanie strun. Wielkie brawa dla Jana Banga, który ze swoimi „zabawkami” mógł bez trudu zdominować cały występ, a wpisał się we wspólną muzyczną tkankę w sposób idealny.

 

Miloopa – Verke

Natalia Lubrano – wokal
Bond – bass
Paweł Konikiewicz – klawisze
Michał Muszyński – perkusja

 

Koncert wrocławskiej Miloopy przysporzył mi wrażeń typu mieszanego. Sam występ był opisany podtytułem Verke, co jest tytułem najnowszej płyty zespołu i pasuje do formuły Man-Machine i fabrycznego otoczenia. Nie wiem czy repertuar pochodził tylko z tego wydawnictwa, na pewno w przeważającej mierze. Nie jestem całkiem przekonany, czy akurat Eklektik jest dobrym wydarzeniem na promocję własnych osiągnięć zespołu Bonda. Eventy z tej serii przedstawiają i łączą w nieoczekiwane kombinacje muzyków i sonicznych kreatorów poruszających się po obrzeżach mainstreamu, często wręcz daleko od utartych szlaków. Zgodnie z nazwą pojawiają się tutaj wydarzenia łączące różne muzyczne idiomy i podejścia, z reguły wywodzące się z różnych nisz – etnicznej, elektronicznej, nu-jazzowej, z muzyki współczesnej i awangardy. Tymczasem muzyka Miloopy od dawna już da się zakwalifikować jako (ambitny) pop. Czasami jest to avant-pop, przyznaję, ale częściej mamy do czynienia z piosenkami w ciekawych aranżacjach z wpływami trip-hopu i drum and bassu. O ile taką formułę można domieszać do całości eklektikowego kolażu to oddzielny koncert w tej stylistyce nieco się „odkleja”. Utwory instrumentalne, których było kilka, przemawiały do mnie dużo bardziej niż te piosenkowe. Muzycy pokazali w nich pazur,  we trójkę ciągnąc dłuższe utwory, zapewne częściowo improwizowane, w znakomitym zgraniu i pokazując duże doświadczenie, opanowanie instrumentów i brzmienia. Przy znakomitym nagłośnieniu i wybitnej realizacji dźwięku (jak zwykle – Roli Mosimann) fragmenty te były porywające, wszyscy trzej panowie grali niezwykle czujnie, nie przeszkadzali sobie a jednocześnie w swobodny sposób realizowali swoje partie. Fargmenty te oscylowały między drum and bassem a nowoczesnym triphopem, niestroniącym od bardzo niskich, wręcz dubstepowych basów. Taka energetyczna klubowa muzyka grana na żywo z instrumentów a nie z pudełek, bardzo mi odpowiada. Jednakże w utworach piosenkowych aranże zmieniały się na “gęstsze”, syntezatory wybuchały modnymi “vintage'owymi” brzmieniami a wokal Natalii Lubrano górował nad całą tą ścianą dźwięku doprawiony ostrym brzmieniem. Dodam, że uważam Lubrano za bardzo dobrą wokalistkę o ciekawej barwie i silnym głosie, cenię jej jazzowe inklinacje, “czarną” manierę, ale tym razem wydaje się, że agresywna realizacja te walory przysłoniła. W rezultacie moje wrażenia były ciut schizofreniczne, instrumentale mnie przyciągały, piosenki powodowały oddalanie się od sceny.

 

Koncert finałowy
EKLEKTIK ORCHESTRA “Man Machine”

Loup Barrow / cristal baschet
Agim Dżeljilji / klawisze, elektronika
Jan Bang / remiksowanie na żywo
Nadishana / instrumenty etniczne
Jasper le Clerq / skrzypce
Jan Młynarski / perkusja
Michał Muszyński / perkusja
Grzegorz Pastuszka / suzafon
Bartosz Straburzyński / gitara
Karol Gola / saksofon barytonowy
Bond / bass, elektronika

Kacha Pakosa / śpiew

Paulina Lenda / spiew

 

video-mapping : Radosław Janicki, Lune.xyz
nagłośnienie : Roli Mosimann
koncepcja i dyrekcja artystyczna:
Radek “Bond” Bednarz

Koncert finałowy tej edycji Eklektik Session był jak zwykle niebagatelnym wydarzeniem muzycznym, jednak tym razem jego splendor został osłabiony przez różne „warunki zewnętrzne”. Przede wszystkim nie dopisała pogoda. Deszcz popadujący od początku imprezy zdecydował w końcu, że pokaże na co go stać i sukcesywnie stawał się coraz mocniejszy i bardziej dokuczliwy. A scena była na powietrzu na dziedzińcu pomiędzy halami fabrycznymi. Scena zadaszona, widownia niestety nie. Poza tym, morale podupadało sukcesywnie w trakcie projekcji filmu dokumentalnego „40 dni Wrocławskiej Fabryki Wagonów” z 1947 roku, bezpośrednio przed finałem. Darujcie mi szczegóły. Lokalizacja imprezy w dosyć odległym od centrum i nieoczywistym miejscu na pewno również nie przysporzyła koncertowi dodatkowych uczestników, a raczej odwrotnie. W rezultacie do końca koncertu dotrwała grupa najwierniejszych fanów, w której mnie nie było. Tak wiec moja relacja nie będzie pełna, co proszę mi wybaczyć – wytrwałem dobre 45 minut i przemoczony do nitki, zakatarzony, skapitulowałem. Poza tym – było super! Naprawdę. Koncert rozpoczął się jako przygrywka do projekcji typu „videomapping” na ścianie budynku przylegającego do placu na którym stała scena. Videomapping to bardzo efektowna technika „animowania” budowli przy pomocy projekcji filmów zrealizowanych w 3D i rzutowanych przy pomocy sprzężonych projektorów. Ta konkretna realizacja nie była jakaś wstrząsająca w porównaniu do wielu innych które można zobaczyć choćby na YouTube, ale była zrobiona całkiem przytomnie, choć znów pojawiły się w niej wagony. Po kilkunastu minutach projekcja zapętliła się a akcja płynnie przeniosła się na scenę gdzie zgromadziło się znaczne grono szacownych muzyków obejmujące, jak zwykle, część uczestników wcześniejszych koncertów – ZAPP4 i Locus Solus Orchestra. Wystąpili również Jan Bang oraz Bond i Michał Muszyński z Miloopy. Z innych szacownych gości wymieniłbym znakomitego gitarzystę, współpracującego niegdyś z Lechem Janerką – Bartka Straburzyńskiego i klawiszowca Agima Dżeljilji z wrocławskiej grupy Öszibarack. Pełen skład wymieniam na początku. Stylistyka muzyczna nie odbiegała od poprzednich finałów Eklektik Session, można by ją nazwać kinematograficzną i oczywiście eklektyczną. Czerpiące z rocka, jazzu, ambientu, muzyki elektronicznej, klubowej i współczesnej utwory były bogato zaaranżowane, a pojawiające się co rusz nietypowe i wręcz egzotyczne instrumenty dodawały całości niepowtarzalnego, oryginalnego klimatu. Padający rzęsisty deszcz też dokładał swoje do filmowości sytuacji. Szczególnie przykuł moja uwagę występ Nadishany, który zagrał dłuższy fragment na instrumencie własnej konstrukcji o nazwie futujara, będącym połączenie trzech różnych etnicznych fletów – fujar. Znakomicie wpasował się w eklektikową stylistykę Bartek Straburzyński, który od zawsze traktuje gitarę jako instrument do wszelkich zastosowań – zwłaszcza do budowania teł, harmonii i brzmieniowych smaczków. Bardzo wyraziście zaznaczyły się także grube blachy – suzafon  i saksofon barytonowy. Agim Dżeljilji, prawdziwy elektro-szaman, raczył nas bardzo smaczną i bardzo współczesną elektroniką, to jeden z wrocławskich skarbów, człowiek przed którym gałki nie mają tajemnic. Jednak moim największym odkryciem tego koncertu była Kacha Pakosa vel. Kasia Pakowska która Swój występ rozpoczęła od przejmujących fraz śpiewu archaicznego. Niezwykle charyzmatyczna artystka. Bardzo dobrze zaśpiewała również inna wokalistka Paulina Lenda, która brawurowo wykonała cover piosenki Lecha Janerki. Dotrwałem do pierwszego coveru Kraftwerku (bodajże Robots), po czym mokry i wymarznięty, ale pełen prześwietnych wrażeń udałem sie do domu. Kolejny Eklektik Session zaliczony, już czekam na następne, a w międzyczasie  –  na ukazanie się materiałów video i nagrań audio z tych wspaniałych koncertów (a najbardziej – Locus Solus Orchestra).

 

Zdjęcia:

Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS ArtRock.pl na Facebook.com
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.