Jak w każdym roku na Artrock.pl nie przeczytacie jednego zestawienia. Cenimy sobie subiektywne opinie naszych redaktorów, a także ich swobodę wypowiedzi! Na kolejnych stronach możecie przeczytać muzyczne podsumowania 2015 przygotowane przez poszczególne osoby, które publikowały na naszych łamach (kolejność alfabetyczna). Zachęcamy do lektury!

Mariusz Danielak

Przed moimi typami, tradycyjna już uwaga. Nie wiem, czy to najlepsze ubiegłoroczne płyty, z pewnością te, do których wracałem najchętniej i najczęściej. A to dużo w czasach, w których każdego dnia zalewani jesteśmy kolejnymi wydawnictwami. Fajny był to rok. Rok, w którym znalazłem dla siebie mnóstwo interesujących dźwięków. A do tego, jak patrzę na poniższy króciutki ranking, spodobały mi się płyty z różnych muzycznych szuflad, niekoniecznie progresywnych…

1. Dave Gahan & Soulsavers — Angels & Ghosts – zachwyciłem się już pierwszym owocem współpracy Soulsavers z Davidem Gahanem – wydanym w 2012 roku The Light The Dead See. Angels & Ghosts wydaje się jeszcze lepszy. Zawiera piękne, przejmujące i niedługie kompozycje zaśpiewane przez Gahana bardzo emocjonalnie. Choć to zupełnie inne muzyczne rewiry, daj Boże, żeby ostatnie produkcje jego macierzystej formacji miały choć połowę tej muzycznej pasji bijącej z Angels & Ghosts.

2. Leprous — The Congregation – znajomi mówią mi, że to rzecz słabsza od znakomitego Coal. Być może, ale to i tak album bardzo progresywny, przełamujący pewne schematy we współczesnym metalu. Nie ma chyba takiego drugiego zespołu, który tak celnie potrafiłby połączyć wyjątkowe piękno z muzyczną agresją.

3. The Neal Morse Band — The Grand Experiment – w przypadku tej płyty absolutnie trudno mówić o jakiejkolwiek oryginalności. Jaki jest Neal Morse, każdy wie. Praktycznie nie zmienia się od lat. Do tego mocno zapracowany. W 2014 roku nagrał mnóstwo płyt, a mimo to na początku 2015 roku udało mu się, ze swoimi wyjątkowymi muzycznymi kompanami, stworzyć jeden z najlepszych albumów od lat. Do tego mam w go w wersji LP+2CD i brzmi wybornie.

4. Europe - War Of Kings – to dla mnie ogromne ubiegłoroczne zaskoczenie. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek umieszczę album Europe wśród moich ulubionych krążków. A jednak. Lubię hard rocka zagranego z klasą i czuciem. Do tego z kapitalnymi melodyjnymi strzałami. I to wszystko jest na War Of Kings. Strasznie żałuję, że nie dotarłem na ich ubiegłoroczny warszawski koncert. Trochę rekompensuje mi to drugi dysk specjalnej edycji tej płyty, zawierający zapis występu z Wacken.

5. Gazpacho — Molok – kolejny ich koncept, dosyć szybko wydany po świetnym Demonie. I zaskakująco dobry. W zasadzie w ich stylu. Z początku trudny i nieprzystępny, z czasem zyskujący przy każdym przesłuchaniu. Warszawski koncert tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że to ich kolejny duży album.

„Najlepsza piątka” wystarczy, choć płyt, które utkwiły mi w pamięci i często do nich wracałem, było znacznie więcej. Choćby albumy Antimatter (The Judas Table),  God Is An Astronaut (Helios|Erebus), Lonely Robot (Please Come Home), Kingcrow (Eidos), Caligula's Horse (Bloom), Karnataka (Secrets Of Angels), czy wreszcie najlepszy od lat krążek Boskiego Jorna Lande (Dracula: Swing Of Death) nagrany wspólnie z Trondem Holterem. Pozostawię je jednak bez rankingowych numerków.

Nie odmówię sobie jednak przyznania pierwszego miejsca w kategorii „Polska płyta roku 2015”. Bo nie mam tu większych wątpliwości, iż był to album Dzieciom formacji Lao Che. Po kultowym już Powstaniu Warszawskim i wyjątkowym Gospel oraz po okresie mniej wyrazistych płyt, płocczanie powrócili z krążkiem intrygującym i wielobarwnym muzycznie a w warstwie literackiej po prostu mądrym.

Na koniec o koncertowym graniu. Płyt z muzyką z oklaskami, aż tak wyjątkowych, żeby je wyróżniać, nie zauważyłem, choć przyjemnie oglądało mi się nowe DVD Anathemy, Flying Colors, Gazpacho, czy Nosound. Mogę za to z pewnością powiedzieć o moich najważniejszych dwóch tegorocznych koncertach. Niezbyt wielkich, z dala od stadionowych aren. Najpiękniejszy był ten lipcowy, krakowski koncert Camela, na który czekałem 15 lat. I nie zawiodłem się. A wspólne zdjęcie z Latimerem zrobione godzinę po koncercie było prawdziwą wisienką na torcie. I słówko o jeszcze mniejszym koncercie. Tym razem występie Leprous. Tylko garstka ludzi chciała ich oglądać. A szkoda, bo w warszawskiej Progresji po prostu mnie zmiażdżyli.

 

Paweł Horyszny

Rok 2015? Dziwny. Działo się niewiele w kwestii nowych, wartych wspomnienia wydawnictw. Częściej się smuciliśmy zejściami z tego świata kolejnych niezapomnianych muzyków Starej Gwardii...

Jednak wracając do tematu. Oto moje trzy typy:

1. Europe – „War Of Kings”
Zdecydowanie największa niespodzianka i niesamowite zaskoczenie. Zespół Tempesta odciął się od spuścizny z którą zawsze będzie się kojarzył (gitarzysta John Norum określił twórczość grupy z lat 80-tych jako „bubble-gum rock band”) i od ponad dekady nie przestaje zaskakiwać nagrywając coraz to lepsze płyty! Już poprzednia „Bag Of Bones” zapowiadała, że Szwedzi ujawniają coraz większą wenę twórczą w nowo obranym kierunku, lecz „War Of Kings” jest jeszcze bardziej powalająca. Śmiało mogę rzecz, że jest to najlepszy krążek w ich karierze. A panu redaktorowi pewnego polskiej pisma zajmującego się tematyką rocka progresywnego (którego nazwa zapożyczona została z pewnej płyty King Crimson tudzież najlepszego zespołu na naszym krajowym podwórku) tłumaczącego, że Europe są niesamodzielni, bo pomagał im Dave Cobb odsyłam do laryngologa .

2. Anderson Ponty Band – „Better Late Than Never”
Na taką pozycję fani Yes czekają od prawie półtorej dekady (czyli od “Magnification”). Nie jest to wprawdzie zupełnie premierowy materiał, ale na bezrybiu i rak ryba jak mawia przysłowie. Całość jest spójna, świetnie zagrana i prezentująca odpowiedni poziom o którym byli koledzy Jona mogą ze swoimi „Fly From Here” i „Heaven & Earth” tylko pomarzyć.

3. Rush – „R40 Live”
Wprawdzie to tylko album koncertowy, ale za to jaki! Ciężko powiedzieć w czym jest on lepszy od całej masy podobnych wydawnictw, którymi sympatyczni Kanadyjczycy nas uraczają przy okazji kolejnych tras, jednakże przynać trzeba, że przede wszystkim setlista robi różnicę; lat 70-tych więcej kosztem chociażby wątpliwej jakości kawałków z „Clockwork Angels”. Poza tym wydawać się może, iż jest to pożegnanie z zespołem, którego przyszłość (na chwilę obecną) pozostaje wielką niewiadomą. Dlatego wartość sentymentalna rzeczonego wydawnictwa sprawia, że bez wahania wrzucam je na podium mojego podsumowania.

 

Wojciech Kapała

Rok lepszy w sporcie niż w muzyce.

Bo w muzyce – pierwszy raz od wielu, wielu lat nie jestem w stanie tak jednoznacznie wskazać swojego ulubionej płyty roku. Trochę albumów dobrych, albo nawet i bardzo dobrych, ale takiego, co to by ewidentnie, przynajmniej moim zdaniem, „ponad poziomy wylatał”, nie spotkałem. Zawsze może ktoś powiedzieć, że źle szukałem. Być może. Być może jeszcze taką płytę znajdę, bo o kilku ciekawych rzeczach dowiedziałem się stosunkowo niedawno i jeszcze nie zdążyłem do nich dotrzeć.

Jak i w poprzednim roku najwięcej ciekawych rzeczy znalazłem w okolicach hard’n’heavy. Z zawodowego obowiązku trochę zaczepiłem uchem o prog-rocka, ale na razie bez wielkich sukcesów. Jest kilka płyt Italo-progowych, których jeszcze nie posłuchałem, a rokować mogą dobrze.

Co do płyty roku to tak się zastanawiam aż nad czterema wydawnictwami:
Motorhead – „Bad Magic” 
Bachmann – „Heavy Blues” 
James Taylor – „Before This World”
Zbigniew Wodecki z Mitch & Mitch Orchestra and Choir – „1976: A Space Odyssey”.

Napisałem co prawda przy okazji recenzji „Bad Magic”, że to jak na razie moja płyta roku, ale poniosła mnie trochę sensacja polowania. Na razie nie jestem w stanie wybrać z tej czwórki tej najlepszej, każda ma swoje to coś, co ją wyróżnia spośród innych.

Nieco niżej tej czwórki ustawiłbym: najnowsze Killing Joke „Pylon”, potem przerwa i cała zgraja płyt naprawdę fajnych: Black Star Riders „The Killer Inside”

Kamchatka „Long Road Home”

Casablanca „Miscatonic Graffiti”

Thunder „Wonder Days”

Motor Sister „Hole”

Lindemann “Skills in Pills”

Anekdoten „Until The Ghosts Are Gone”

The Editors “In Dream”

La Coscienza Di Zeno “La Notte Anche di Giorno”

Visage “Demons to Diamonds”

Toto “XIV”

Kamchatka “Long Road Made of Gold”

Kadavar “Berlin”

George Lynch “Shadow Train”

Saxon „Battering Ram”

Rykarda Parasol „The Colour of Destruction”

Jak widać znalazło się tu jednak coś z prog rocka – nowe płyty Anekdoten I Włochów z La Coscienza Di Zeno (ale głupia nazwa). Szczególnie ta druga warta jest zainteresowania – moim zdaniem progowa płyta roku. Jak widać, nie wszystko zdążyłem zrecenzować, ale myślę, że jeszcze o wielu z nich napiszę, bo warto.

Koncerty. Wodeckiego z Mitchami już wspomniałem, Renaissance trochę pogrzebało w archiwach i światło dzienne ujrzały dwie świetne płyty – „De Lane Lea Studios 1973” i „Academy of Music 1974”. Z nowych rzeczy – świetna płyta AndersonPonty Band – „Better Late Than Never” i ci jazz-rockowcy, o których pisałem – Marbin „The Third Set”. nie wolno też zapomnieć o świetnym koncertowym żywcu naszego Lizarda - "Destruction and Little Pieces of Cheese"

Rozczarowania. Nie, nie nowy Riverside i Gilmour, jakby wielu się mogło spodziewać. Akurat po tych wykonawcach niczego się nie spodziewam, dlatego ich nowe płyty absolutnie nie były dla mnie rozczarowaniem. Natomiast najbardziej przejechałem się na nowej płycie Tame Impala „Currents”. Jest taka australijska kapela, która na świecie cieszy się już naprawdę dużą popularnością, a u nas jeszcze się jakoś do muss mediów nie przebiła. Ich pierwsze dwie płyty były bardzo dobre – takie granie między Bitlami, a Heniusiem, lekko podkręcone trochę bardziej współczesną elektroniką. Do tego dużo fajnych melodii. I komu to przeszkadzało? „Currents” to płyta synth-popowa – to pół biedy, niestety jest to słaby synth-pop. Zawód straszny. Nowe Jaga Jazzist też jest poniżej poziomu zwykle prezentowanego przez grupę, Hurts po dwóch bardzo dobrych płytach, na trzeciej postanowili się trochę z soulem pobawić i wyszło to na tyle mało interesująco, że „Surrender” nie trafiło na moją półkę. The Chvrches, po bardzo dobrym debiucie, też mocno spuściło z tonu. Też szkoda.

No i chyba tyle tego , co pamiętam, czego słuchałem, co zasługuje moim zdaniem na uwagę, a co – wprost przeciwnie.

 

Łukasz Modrzejewski

1. The Necks - Vertigo

2. Lorenzo Feliciati - KOI
3. Björk - Vulnicura Strings
4. Theo Travis' Double Talk - Transgression
5. Georg & Orri along with Hilmar Örn Hilmarsson & Kjartan Holm - Circe
6. Steven Wilson - Hand. Cannot. Erase.
7. Kamasi Washington - The Epic
8. Zbigniew Wodecki & Mitch and Mitch - 1976: A Space Odyssey
9. Laurie Anderson - Heart of a Dog
10. Ampacity - Superluminal

11. Florence + the Machine - How Big, How Blue, How Beautiful
12. Janusz Radek & the Ants - Popołudniowe przejażdżki
13. Sunn o))) - Kannon
14. Kendrick Lamar - To Pimp a Butterfly
15. Tim Bowness - Stupid Things That Mean The World
16. Kapela ze Wsi Warszawa - Święto Słońca
17. Godspeed You! Black Emperor - Asunder, Sweet And Other Distress
18. Max Richter - Sleep [eight-hour version]
19. Marcus Miller - Afrodeezia
20. Eugeniusz Rudnik - Miniatury

 

Krzysztof Niweliński

W minionym roku płyt nowo wydanych nie recenzowałem, co bynajmniej nie znaczy, że godnej uwagi a pozytywnie przeze mnie odbieranej muzyki premierowej w 2015 nie było wcale. By czytelnika przydługawą lekturą nie nużyć, a siebie przesadnie długim stukaniem w klawiaturę nie męczyć, zwięźle i bez czczej egzaltacji wspomnę o niektórych wyróżniających się - w osobistym mniemaniu - nagraniach. A te sygnowane były zarówno przez ♀ (alfabetycznie, m.in. Björk Vulnicura, Julia Holter Have You in My Wilderness, Joanna Newsom Divers, Rykarda Parasol The Color of Destruction, Matana Roberts COIN COIN Chapter Three: River Run Thee), jak i ♂ (Benjamin Clementine At Least for Now, Larry Ochs The Fictive Five, Raphael Rogiński Plays John Coltrane and Langston Hughes African Mystic Music, Sufjan Stevens Carrie & Lowell, Kamasi Washington The Epic), przez zespoły i projekty zagraniczne (Napalm Death Apex Predator – Easy Meat, The Necks Vertigo, Schnellertollermeier X, Shining International Blackjazz Society) oraz polskie (Alameda 5 Duch tornada, Ampacity Superluminal, High Definition Quartet Bukoliki, Księżyc Rabbit Eclipse, Rimbaud Rimbaud, Shofar Gold of Małkinia, Stara Rzeka Zamknęły się oczy ziemi, Tatvamasi The House of Words).

Z jednej strony rok ubiegły przyniósł melomanom moc interesujących nagrań, z drugiej jednak bezpowrotnie pozbawił ich możliwości ujrzenia „na żywo” wielu cenionych, mniej lub bardziej wpływowych muzyków. Wśród tych, których skonsumował Czas, znaleźli się m.in. Ornette Coleman, Edgar Froese, B.B. King, Lemmy Kilmister oraz – nad czym szczególnie ubolewam – Daevid Allen.

Reasumując, skoro muzycznie 2015 okazał się – mimo dotkliwych strat w muzykach – rokiem wcale dobrym, to bez płonnych nadziei oczekiwać można, że i 2016 będzie w tym względzie całkiem udany, pomimo że nienasycony Chronos już zdążył pochłonąć Paula Bleya i Pierre’a Boulez. Wszak dopiero co ukazała się wyborna płyta Davida Bowiego ★, tj. Blackstar, niebawem zaś pojawi się nowy album Tindersticks pt. The Waiting Room, promowany od pewnego czasu obiecującym We Are Dreamers!. A to nie koniec, jako że w dalszej części roku, wiosną, trafią do sprzedaży: kolejny długograj Angielki PJ Harvey oraz koncertówka Light Coorporation, polskiej grupy instrumentalnej, której dotychczasowa twórczość każe bez niepokoju i z optymizmem wypatrywać jej piątego krążka.

 

Tomek Ostafiński

Dokładnie rok temu, pisząc o czołowych faworytach muzycznych 2014, doświadczyłem silnego wpływu gwiazd na mój ostateczny wybór. Obok nieprzewidywalnego Moza, jak sobie przypominam, największej pożywki dla mojej duszy dostarczył mi wtedy Daevid Allen z Gongu, który pożegnalnym albumem I See You podsycił rozbudzoną już pięć lat wcześniej płytą 2032 moją ciekawość co do tego, co przyniesie wspomniany rok. Nie inaczej było w 2015, kiedy to wszyscy byliśmy świadkami intrygującej sesji zdjęciowej Plutona, kolejnej ekranizacji Gwiezdnych Wojen oraz koniunkcji trzech najbliższych nam planet - Wenus, Jowisza i Marsa. Ostatnia z nich stała się przewodnim tematem ścieżki dźwiękowej Harry’ego Gregson-Williamsa do obrazu Ridleya Scotta Marsjanin i wywołała u mnie - przygodnego obserwatora nocnego nieba - jedynie pozytywne wibracje. Tenże kompozytor muzyki filmowej, w odróżnieniu od wybrednego w kwestiach muzycznych botanika Marka Watneya (Matt Damon), dającego na ekranie wyraz swej głębokiej niechęci do „koszmarnego” disco lat 70. XX w., dokonał trafnego doboru nagrań na drugim krążku (Songs from the Martian). Tymczasem producenci podwójnego soundtracku nie ustrzegli się błędu, rejestrując na wspak oba dyski. Zresztą w samym filmie twórcy Obcego nie brakuje wpadek w rodzaju występowania wielokrotnie silniejszych niż w rzeczywistości marsjańskich burz piaskowych czy rzekomo neutralnego wpływu promieniowania kosmicznego na tytułowego Marsjanina, od którego - jak pisze Ben Gilliland w październikowym numerze Astronomy Now - skonałby on prędzej niż na skutek doskwierającej mu zewsząd samotności.

Sporym zaskoczeniem było dla mnie również pojawienie się pierwszej autorskiej płyty mistrza amerykańskiego kina grozy Johna Carpentera. Pomimo że muzyka na wydanej w lutym ubiegłego roku Lost Themes nie została napisana z myślą o filmie, to z pewnością stanowi ona bezcenny suplement do twórczości artysty z Hollywood, który już zapowiedział, że powróci z nowym albumem w 2016. Zapodziane motywy muzyczne może nie mają takiej siły perswazji, jaką niosą ze sobą słowa głównego bohatera Oni żyją (Nada), wyrażające nieodpartą chęć skopania obcym tyłków w L.A., ale z pewnością nie ustępują klasą znakomitej części wyrobów muzycznych Edgara Froese i spółki z lat 80., do których „książę ciemności” nieraz nawiązuje. Artystą o zgoła odmiennym stylu, choć podobnych co autor Lost Themes planach wydawniczych (jeden album w ciągu 365 dni) jest zamykający moją listę dziesięciu „czempionów” ro(c)ku 2015 animator „orkiestry z przypadku”, pożeracz Temesty, Kanadyjczyk rumuńskiego pochodzenia Nick Grey. Jego esencjonalnie melancholijny burzyciel pogody ducha Breaker of Ships zamącił w mojej głowie nie bardziej niż grający eksperymentalny jazz z solidną dawką rytmicznego transu Australijczycy z The Necks, którzy w minionym roku nie umknęli także i mojej uwadze. Słuchanie ich najnowszego dzieła Vertigo po wielekroć z łatwością przyprawiało mnie o zawrót głowy. Oprócz Sydnejczyków największe zainteresowanie w zeszłym roku wzbudziły we mnie również płyty niekwestionowanych asów brytyjskiego rocka Blur (The Magic Whip), wciąż popularnego na Wyspach Modsa Paula Wellera (Saturns Pattern), portugalskiej wokalistki awangardowo-jazzowej Marii Joáo (Plastico) oraz stuprocentowej saks-bomby progresywnego jazzu Theo Travisa (Transgression).

W moim top ten znaleźli się też przedstawiciele klasycznego nurtu rocka neoprogresywnego, tj. brytyjska grupa muzyczna The Tangent z utrzymanym w estetyce lat 70. sequelem jej poważnego debiutu The Music That Died Alone, a mianowicie A Spark in the Aether. Ponadto, ze względu na zamiłowanie do tkliwych melodii i śpiewności gitarowych sól, do gustu przypadło mi mniej zgorzkniałe i ponure oblicze Pink Floyd, czyli David Gilmour i jego ostatnie magnum opus Rattle That Lock. O ile rozpoznawalna w okamgnieniu, perfekcyjna gra cenionego wioślarza z miasta położonego nad rzeką Cam brzmi po prostu nastrojowo i przyjemnie, o tyle następczyni Święta pracy (Le Sacre du Travail) A Spark… wymaga od odbiorcy namysłu i obycia ze sztuką, by dobrze zrozumieć brylującego elokwencją lidera międzynarodowej formacji The Tangent. Co więcej, nie stracił on poczucia humoru („Aftereugene”), a jego wnikliwe i cyniczne spojrzenie na rzeczywistość bynajmniej nie uległo stępieniu („The Celluloid Road”). Daleki jestem jednak od pisania peanów na cześć Tillisona, o jakie z dozą autoironii w głosie dopomina się on sam w „The Celluloid Road” (- Jaki zespół rozpala wszystkie lale w okolicy? - The Tangent. - Masz cholerną rację.), wyraźnie nawiązując w tej zgrabnej retrospektywie kina amerykańskiego do głównego tematu muzycznego Isaaca Hayesa z filmu Shaft (1971). Pozostałe nieujęte przeze mnie w bilansie gwiazdy, które rozświetlały równie silnym blaskiem firmamenty muzyki jazzowej, rockowej i thrashmetalowej w 2015 roku to: Björk, Dewa Budjana, Edward Kaspel, Faith No More, Jamie xx, Laurie Anderson, Moraine, The Prodigy, Slayer, Steven Wilson, Tim Bowness, Wacław Zimpel…

Miejmy nadzieję, że bieżący rok obrodzi podobną liczbą interesujących płyt i, jeśli nawet nie zostanie okrzyknięty anno mirabili muzyki rozrywkowej, to być może będzie on pomyślny zarówno dla wykonawców, jak i dla nas, słuchaczy.

1. Theo Travis’ Double Talk Transgression

2. Paul Weller Saturns Pattern

3. Blur The Magic Whip

4. The Necks Vertigo

5. Maria Joáo Ogre Trio Plastico

6. John Carpenter’s Lost Themes

7. Harry Gregson-Williams The Martian: Original Motion Picture Score

8. The Tangent A Spark in the Aether

9. David Gilmour Rattle That Lock

10. Nick Grey & The Random Orchestra Breaker of Ships

 

Konrad Siwiński

Rok 2015 nie zostanie przez nas zapamiętany ze względu na muzyczny poziom wydawnictw, a raczej z powodu odejścia wielu znakomitych – Edgar Froese, Jan Skrzek, Daevid Allen, Ornette Coleman, BB King, Scott Weiland, Lemmy… Na szczęście są następcy, co znalazło też odzwierciedlenie w mojej mocno subiektywnej dziesiątce najlepszych muzycznych wydawnictw zeszłego roku:

10. The Weeknd – Beauty Behind The Madness
Kawałek porządnego kombinowanego soulu i R’nB, który wcześniej pokazywali nam Miguel i Frank Ocean. To jednak The Weekend wyprowadził brzmienie na salony i staje się jedną z najważniejszych gwiazd na mainstreamowej scenie muzycznej.

9. Olafur Arnalds & Alice Sara Ott – The Chopin Project
Arnalds i Ott pokazali, że klasyka nie musi być majestatyczna i pełna patosu. Doskonały album - pełen wyrafinowanych dźwięków, emocji, a do tego świetnie nagrany.

8. Marcus Miller – Afrodeezia
Mariaż jazzu z muzyką świata i improwizowanymi solówkami. Nie jest to muzyczna rewolucja, ale przyjemna, konsekwentna ewolucja brzmienia – u Millera przestaje wiać nudą!

7. Chris Cornell – Higher Truth
Ogromna prostota i spokojne brzmienie przepełnione wyśmienitym wokalem Cornella. Muzyk, który na własnej skórze przekonał się, że podążanie za trendami jest działaniem co najmniej ryzykownym przypomina, że szczerość jest w muzyce najważniejsza.

6. The Winery Dogs – Hot Sreak
Zaangażowany wokal, gitarowe solówki, wyraźny rytm i ogromna przebojowość. Dla mnie hardrockowa płyta roku – kawał solidnego grania.

5. Blur – The Magic Whip
Chyba najgłośniejszy tegoroczny powrót! Giganci britpopu powrócili z albumem, który pierwotnie powstał podczas trasy koncertowej w Chinach. Nie ma tu może wielkiej przebojowości, ale jest wyczuwalna nutka sentymentalna i przyjemne brzmienie.

4. Kamasi Washington – The Epic
Potężne, trzypłytowe wydawnictwo z rozbudowanymi numerami. Artysta, który do tej pory nie przebijał się do świadomości większości fanów udźwignął ogromne przedsięwzięcie, którego się podjął. 

3. The Decemberists - What a Terrible World, What a Beautiful World
Album pełen radości, emocjonalnych momentów i świetnych kompozycji. Nieczęsto zdarza się, aby muzyka, której słuchamy była tak prawdziwa i szczera.

2. Kendrick Lamar – To Pimp A Butterfly
Dwa lata temu mieliśmy szalony album Kanyego Westa (Yeezus), a rok temu rap w stronę ambitnego grania wyciągał Flying Lotus. 2015 to rok Kendricka Lamara – swój najnowszy album zapełnił bardzo zróżnicowanymi kompozycjami i emocjami. Pozycja obowiązkowa.

1.Benjamin Clementine - At Least for Now
Słuchając po raz pierwszy tego albumu byłem prawie pewien, że właśnie o nim będę pisał jako numero uno mojego corocznego podsumowania. At Least For Now nie jest płytą, którą po przesłuchaniu odstawiamy na półkę. Wypełniają ją piękne, muzyczne emocje płynące z głębi serca muzyka. 

 

Piotr „Strzyż” Strzyżowski

Rok 2015 w muzyce – był, jaki był. Przede wszystkim był rokiem pożegnań: opuścili nas Edgar Froese, Daevid Allen, BB King, Chris Squire, Franciszek Walicki, Lemmy i jeszcze wielu innych znanych i cenionych. Był także rokiem powrotów: szereg mniej lub bardziej znanych wykonawców po dłuższym lub krótszym odpoczynku wrócił z nowymi propozycjami. Niektóre okazały się niespodziewanie słabe (The Corrs), inne spodziewanie przeciętne (Gilmour), inne całkiem przyzwoite (Blur), a dla paru znalazło się miejsce w czołowej dziesiątce. Plusem jest to, że w przeciwieństwie do 2014 żaden ceniony wykonawca nie nagrał naprawdę kiepskiej płyty. No to przechodzimy do Top Twelve albumów 2015!

12. Marcus MillerAfrodeezia

Mistrz czterech strun nie zawodzi. Śladem swojego guru i mistrza Milesa wybrał się w poszukiwaniu nowych, świeżych dźwięków na Czarny Ląd. Efekt? Świeży, wciągający i frapujący

11. 3moonboys / Panos From Komodo - Linia nr 8

Gitarowa psychodelia, shoegaze'owe mgiełki, krautrockowy puls, ambient - różne elementy wrzucili panowie z obu zespołów do swojej muzyki. Wyszło bardzo interesujące, niezwykle klimatyczne danie.

10. Kinga Głyk - Rejestracja

18-latka, a nagrywa piękną, dojrzałą płytę z pogranicza jazzu, rocka, bluesa i latynoskich klimatów. Ciekawe, co będzie za parę lat?...

9. BjorkVulnicura

Nie wiem, co oni tam na tej Islandii wcinają, że wychodzą im – zupełnie naturalnie, wręcz od niechcenia – takie zakręcone płyty? Bjorkówna ma w dorobku lepsze pozycje, ale nawet w nieco słabszej formie nagrywa jeden z najlepszych albumów 2015.

8. Julia HolterHave You In My Wilderness

Kobiecy pop AD 2015 to nie tylko wypieszczone, wymierzone w każdym calu, dopracowane do perfekcji w każdym szczególe idealne komercyjne produkty w rodzaju Adele. To także ambitne songwriterki. Cicha, spokojna, szemrząca jak leśny strumyk, wymagająca wsłuchania – Have You In My Wilderness zgrabnie balansuje na krawędzi subtelnego, klimatycznego popu i folku. Łagodna, wyciszająca, bardzo czarowna płyta.

7. Kamasi Washington – The Epic

173 minuty, trzy płyty, średnia trwania utworu koło 10 minut, zespół, orkiestra, chór – brzmi jak doskonała recepta na przesadzony, niestrawny, męczący album. A tu zonk, bo płyta jest bardzo udana i wciąga jak cholera, choć brzmieniowy ciężar i potężna objętość The Epic mogą przytłoczyć. Może średnio nowatorski ten elektryczny jazz Washingtona, ale nie każdy przecież musi być Davisem.

6. MotorheadBad Magic

Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że to ostatnia płyta w karierze i życiu Lemmy’ego. Pożegnał się efektownie: nie jest to może płyta na poziomie Asa Pikowego, ale wymiata porządnie, choć głos już trochę nie ten…

5. Hiatus KaiyoteChoose Your Weapon

Banda wariatów mieszających wszystko ze wszystkim. Jest tu jazz, soul, elektronika, rock, programowane rytmy obok piana Fendera i elektrycznych gitar. I wokalistka-kameleon, swobodnie przechodząca od jazzowej divy do zeschizowanego dzieciaka a la Bjork. Oj, dzieje się!

4. Baroness Purple

Mieszanka rocka, metalu, prog rocka, psychodelii i jeszcze paru innych rzeczy, podana w zgrabnej 44-minutowej pigułce i z intrygującą okładką – smakowita! W gorszym roku byłoby nawet podium, w 2015 znalazły się lepsze płyty. Ale i tak to ścisła czołówka.

3. Jeff Lynne’s ELOAlone In The Universe

No to przechodzimy do podium! Jeff pokazał innym weteranom, jak wracać z klasą: zwarty, nostalgiczny, ciepły album zawiera najlepsze utwory, jakie wyszły spod pióra Jeffa od prawie trzech dekad – Armchair Theatre i zwłaszcza Zoom bardzo brakuje tak udanych, zapadających w pamięć numerów jak „When I Was A Boy” czy tytułowe „Alone In The Universe”. A całościowo to najlepsze, co Jeff nagrał i wydał od czasu Time.

2. Olivia Anna LivkiStrangelivv

Ma dziewczyna pomysł na siebie i realizuje go konsekwentnie: Strangelivv to nieszablonowa, zakręcona, ambitna brzmieniowo i tekstowo rzecz o wyraźnym autorskim piętnie, którą ciężko pomylić z dziełem jakiejkolwiek innej wokalistki. A tymczasem nowy materiał już podobno nadchodzi – i ma być zupełnie inny od Strangelivv. Ja w każdym razie czekam z niecierpliwością.

1. Joanna Newsom Divers

David Gilmour bardzo się starał, żeby wypuścić ambitny, dojrzały album poświęcony przemijaniu, upływowi czasu – i nie do końca mu wyszło, bo na Rattle That Lock obok frapujących momentów trafiają się też nudne. Aśka pokazała mu, jak się robi takie rzeczy: również poświęcony tematowi przemijania Divers to spory aparat wykonawczy (obok tradycyjnej harfy i fortepianu Asia zagrała na syntezatorach analogowych, melotronach, klawesynie, klawikordzie i całej armii innych cudeniek), a przede wszystkim powrót do wielkiej formy: typowe dla siebie kompozycje z zakręconymi, poetyckimi tekstami i pokręconymi, nieoczywistymi melodiami ujęła w nieco bardziej zwięzłe, kilkuminutowe formy. Nasz redakcyjny Statler i Waldorf w jednym, wielki fan Joanny, stwierdził, że musiałby ją ten cały Samberg rzucić, żeby nagrała wielką płytę. Aśce najwyraźniej rodzinne ciepełko sprzyja, bo co prawda całościowo Divers nie jest aż tak wielką płytą jak Ys, ale jest tu kilka wybitnych utworów z „Anecdotes” na czele.