Sprawnie rozprowadzana legenda Branta Bjorka, oparta na zacnych nazwach Kyuss i Fu Manchu zadziałała i na mnie. Jako niegdysiejszy zwolennik space rocka i poźniejszy - epigońskiego stonera, mam słabość do tej surowej muzy, pędzącej naprzód jak kosmiczny walec. Wyżej wymienieni oraz Monster Magnet przekłuli idiom wypracowany przez Hawkwind w nieco bardziej zabawową odmianę rockandrollowego transu. Krótsze kawałki, bardziej piosenkowa struktura, mniej spejsowe wokale - to nowe elementy. Ale fundament pozostał bez zmian - ciężki ostinatowy bas i mocne bębny, nisko strojone warczące gitary, brudne brzmienie i dużo echa. Licząc na takie atrakcje (plus niewiadomego autoramentu erupcje legendy) przybyłem do zacnego Firleja i.. prawie się zawiodłem.
Jedno trzeba kapelom przyznać - w obydwu sekcje brzmiały znakomicie (= rasowo spacerockowo). Basiści w poszukiwaniu cięższego feelingu zamiatali instrumentami ziemię (pomaga!). Perkusiści łoili prosto, ale bardzo pewnie równo i mocno. Czyli było się przy czym bawić. Ale pozostałe elementy pozostawiały nieco do życzenia.
My Sleeping Karma z Niemiec zagrał bardziej space rocka niż stonera. Instrumentalne, przeważnie dłuższe kawałki oparte na prostym, dudniącym rytmie, nie posiadały zbyt wielu rozwiązań kompozycyjnych, zwrotów akcji, bądź urozmaiceń. Stałym elementem gry były fragmenty grane na gitarze w wolnych tempach, na sążnistym echu przez kosmicznego drwala. Te wstawki były całkiem nieciekawe i anemiczne, z utworów uciekała cała energia. Ale i żwawej galopady nie wspierała gitara tak jakbyśmy chcieli i się spodziewali. Gitara w takiej muzie musi ciąć jak piła tarczowa, a ta nie cięła. Nie za wiele pomogały klawisze i inna elektronika, być może niedobrze nagłośnione (choć wierzyć się nie chce, żeby Germanie, nawet tacy, których karma śpi, zaniedbali pożądnego nagłośnienia instrumentów). Kapela jakby bała sie rozkręcić, spodziewając się, że wszyscy i tak czekają na Legendę.
I Legenda zagrała ale nie do końca stonera. Zapowiadano więcej funku i Hendrixa w muzyce. Istotnie dwugitarowy band brzmiał bardziej groovy niż pustynne Kyussy, do Hendrixa odnosiła sie chyba trwała ondulacja legendarnego frontmana. Zwłaszcza wokale wyskandowane z fajnym zaśpiewem (trzeba przyznać że Brant śpiewa bardzo stylowo) zbliżały się do czarnego funky rocka. Jednak i tutaj zabrakło potęgi gitar. Umówmy się, czy to ma być stoner, czy Hendrix (hehe) gitary muszą mieć masywne pieprznięcie. A nie miały. Bliżej im było do starego Kravitza. Brant i Bracia z pewnością zagrali ciekawiej niż support, muzyka była dojrzalsza, kompozycje ciekawsze, ale do legendarności jeszcze by się coś przydało (aa miał fajne wąsy i tatuaże). Riffy wydawały się za lekkie, solówki nieciekawe. Oprócz Branta, który lepiej gra na bębnach niż na wiośle wystąpił drugi gitarzysta, bardziej kompetentny zawodnik. Ten czasem zagrał ciekawiej, właśnie tak jak trzeba w tej muzie, bardziej na efektach i "ciśnieniu" niż wirtuozersko; cóż z tego, kiedy po paru taktach utwór wracał na utarte tory refrenu, klaskania i pokrzykiwania.
To tyle w temacie gorących koncertów z improwizowaną, psychodeliczną zawartością. Jak dla mnie chłopaki odstawili wszystko. No może łoją browarki. Nie żeby nie było transu. dudnienia i klimatu.. ale jakby maławo. Młodzież skakała i to się liczy na plus. Ale Kyuss by ich pozamiatał a tak najwyżej dostali zadyszki. Prawda się objawiła i okazała się nijaka.