Rok 2008 za nami. Z tej okazji część redakcji ArtRock.pl przygotowała małe podsumowanie. O zgodności między nami trudno mówić, dlatego każdy indywidualnie napisał o kilku jego zdaniem wartych uwagi pozycjach. Poniżej odpowiedzi na pytania, czy mijające 12 miesięcy było dobre dla muzyki, czego posłuchać trzeba, a czego wypada, a także kto z szanownego gremium słucha jeszcze rocka progresywnego. Zapraszamy!
***
Świat:
1) Evergrey – Torn
Niby nic nadzwyczajnego. Po prostu kolejna płyta w ich dorobku. Ale tak sklecić mroczne, ścinające z nóg riffy z przebojowymi melodiami potrafi niewielu.
2) Ayreon – 01011001
3) After… - Hideout
Spokojnie, wiem że to „nasi”. Cóż jednak zrobię, że wyszło mi, iż są lepsi od wielu tegorocznych „zagranicznych”. Zresztą, „Hideout” to album, choć może nieodkrywczy, napisany i wyprodukowany na światowym poziomie. Plus odważna wolta zespołu w stronę nieco cięższych brzmień.
Polska:
Coma – Hipertrofia
Najlepsza „polska”, bo… po polsku :-). Tak to już jest, że wszystko, co niezrozumiałe, musi być tłamszone, gnojone, poniewierane i odsądzane od czci i wiary. Historia zna trochę takich przykładów. Tylko, że dawniej kończyło się to dla „niezrozumianych” stosem. Zresztą, może niepotrzebne tu te historyczne wycieczki, bo być może wystarczy wytłumaczenie tego zwykłą polską zazdrością. Albo niemożliwością połączenia w swojej głowie, ambitnej muzyki z tłumami nastolatków, ciągnącymi na wyprzedane koncerty zespołu. To przecież musi być kicz! Nie jest… „Hipertofia” to znakomita, progresywna, polska i do tego dwupłytowa odpowiedź na coś, co stworzyli wielcy rocka ponad trzydzieści lat temu. Rzecz ponadczasowa, o której będzie się pisać po latach w muzycznych leksykonach. A tym, którzy mają w nosie ten mój górnolotny zachwyt nad całością, powiem tylko, że są na tym krążku po prostu doskonałe rockowe piosenki. Tyle.
Mariusz Danielak
***
Trudno mi coś szczególnie wyróżnić, bo w tym roku nie spotkałem ani jednej płyty na dziewięć gwiazdek. A albumy, które najbardziej mnie ucieszyły, to „Music in a Doll's House” i „Family Entertainment” Family, bo wreszcie udało mi się je dorwać w oryginałach. Z tegorocznych wydawnictw najbardziej spodobali mi się debiutanci: Airbourne i ich krążek „Runnin' Wild” oraz „Gypsy Trip” Jaded Sun. Obie formacje grają głośnego rocka, mniej lub bardziej "skażonego" bluesem. Oprócz tego panie, czyli: Milu („Longing Speaks with Many Tongues”), Portishead („Third”) i Scarlett Johansson („Anywhere I Lay My Head”). Nastrojowe płyty, ale każda po swojemu.
Na wspomnienie zasłużyli także: Sigur Rós, Uriah Heep, Whitesnake, The Raconteurs, The Verve, Wrong Object, Nazareth, Goldfrapp, The Tangent i Steve Winwood.
Wojciech Kapała
***
1) Magierski/Tymon - 0ddycham smogiem
Fantastyczne instrumentalizacje i doskonałe teksty. Dla językoznawcy niebywała łamigłówka, dla hip-hopowca potężny podmuch świeżości, dla jazzofilów wydarzenie numer jeden w roku 2008 na polskiej scenie muzycznej.
2) The Roots - Rising Down
Bardzo ważny album, jeżeli chodzi o podłoże liryczne. Trudne, przygnębiające i niebywale ambitne teksty podane w formie hip-hopu z najwyższej półki na mocnych jazzowo-rockowych podstawach. Wspaniałe podsumowanie dorobku wychodzącej poza prymitywny raperski dyskurs formacji.
3) Marillion - Happiness is the Road
Najlepszy album tej grupy od bardzo dawna. Znakomite melodie, więcej partii instrumentalnych. Marillion wyzbyci nachalnej powtarzalności, zrzędliwości, pretensjonalności. Czysty przekaz muzyki o najwyższych standardach formalnych.
4) No-Man - Schoolyard Ghosts
Liryczne, urzekające, fantastycznie minimalistyczne. Z najlepszym utworem Stevena Wilsona w historii jego wielorakich dokonań - „Song Of The Surf”. Chylę czoła!
5) Michał Zygmunt - Światy
Kolejny po No-Manie przykład cudownego minimalizmu. Muzykowanie intensywne - a zbiory nadzwyczaj obfite. Największe zaskoczenie 2008 roku (nie wiedziałem, że tego typu muzyka może mnie poruszać). Do tego stopnia Zygmunt mnie zaskoczył, że nie potrafiłem jeszcze przelać mojego podziwu na słowa recenzji jego płyty.
Krzysztof Krakowski
***
No-Man - Schoolyard Ghosts
Ten zespół nie schodzi poniżej pewnego poziomu i choć nie jest to chyba najlepszy album w dyskografii Wilsona i Bownessa, to i tak bardzo przyjemnie się słucha pochodzących z niego subtelnych brzmień. I chociażby dla „Truenorth” warto ten krążek mieć.
Sigur Rós - Með suð í eyrum við spilum endalaust
Islandczycy nie odwrócili się od tego, co robili do tej pory, a jednocześnie kolejny raz poszerzyli muzyczny horyzont. Trochę lżejsze, łagodniejsze oblicze ich muzyki. Nawet gdzieniegdzie przekradają się nuty optymizmu...Ale przede wszystkim jest magia, "festival" magii ;-)
Eddie Vedder - Into the Wild
Koncepcyjna, ilustracyjna płyta do filmu o tym samym tytule. Minimalizm, akustyczne brzmienia; krótkie, proste, melodyjne utwory. Nawet dla ciszy znalazło się trochę miejsca.
Karol „Lorak” Przybylak
***
Świat:
1) Earth – The Bees Made Honey in the Lion’s Skull
Majestatyczna, powolna, hipnotyczna; jakby nie skomponowana, lecz odnaleziona, wydobyta gdzieś z czeluści, z głębi, z kolebki życia. Muzyka ta nie tyle rozwija się, buduje napięcie czy dąży ku czemuś, co – odwrotnie – zwija się w sobie, wybrzmiewa, zaciera się, nieustannie ciążąc ku ciszy, a zarazem odwlekając jej nastanie; tak, jakby bez przerwy się kończyła, ale skończyć nie mogła, podtrzymywana przy życiu respiracyjnymi zabiegami muzyków. Jest w tym jakaś heroiczna walka z immanentną niestałością dźwięku, próba ocalenia go przez smutkiem przemijania, zawrócenia swobodnego dryfu ku końcowej ciszy. Płyta, która całkowicie zaburza bieg czasu, nieśpiesznie wsiąkając w umysł słuchacza, by ostatecznie wciągnąć go swój świat. Słuchanie Earth jest jak słuchanie tchnienia Ziemi.
2) Motorpsycho – Little Lucid Moments
To był bardzo udany rok dla norweskiej wytwórni Rune Grammofon, a płyta Motorpsycho lśni niczym diament w koronie ich tegorocznych wydawnictw. Potężny trip o niemal popowej melodyce powinien przypaść do gustu każdemu miłośnikowi dobrej psychodelii. Zespół gra z energią i polotem, zadziwiając umiejętnością lawirowania pomiędzy chwytliwymi tematami, ekstatycznymi jamami i niezwykle spójnymi improwizacjami. Jest w tym trans, jest moc, jest spontaniczność, wreszcie jest nieskrępowana radość grania, która przekłada się na ogromną przyjemność słuchania. „Little Lucid Moments” to potężna dawka rockowego grania na najwyższym poziomie.
3) Stille Opprør – S.o2
Rozpad In The Woods… to wciąż dla mnie nieodżałowana strata. Na szczęście byli członkowie formacji co jakiś czas ujawniają swe talenty przy okazji kolejnych epizodycznych projektów, które nagle pojawiają się na muzycznym nieboskłonie, by równie szybko zniknąć. Szkoda by było, gdyby podobny los miał spotkać Stille Opprør, zespół założony przez eksgitarzystę norweskiej grupy, Christera Andre Cederbegra, który po ośmiu latach milczenia powrócił właśnie ze swoją drugą płytą. Nagrany przy współudziale licznych gości, w największym stopniu nawiązujący do stylu In The Woods… z okresu „Strange in Stereo” album urzeka ciepłą, melancholijną aurą i aranżacyjnym mistrzostwem. Lekko psychodelizujące piosenki Cederberga skrzą się od udanych pomysłów, uwodzą pięknymi partiami instrumentów i zmysłowymi harmoniami wokalnymi. Przyznaję, że mam szczególną słabość do talentu tego pana, ale jak tu nie mieć, skoro wystarczy włączyć „S.o2”, aby wokół zrobiło się przytulnie i magicznie?
Polska:
Uistiti – Uistiti
Ta z pozoru niczym szczególnym niewyróżniająca się, ot przyjemna płyta, urosła do miana jednej z moich ulubionych w tym roku. Słucham jej, słucham i wciąż nie mam dość. Muzyka Uistiti ma w sobie niezwykłą lekkość i płynność; emanuje wrażliwością, która, przenikając każdy pojedynczy dźwięk, łączy je w koherentną, niemal „organiczną” całość. Na szczególne wyróżnienie zasługuje pulsująca energią gra basu oraz wyraziste i pomysłowe wokalizacje, ale właściwie w tej układance każdy element pasuje idealnie, dzięki czemu muzyki tej słucha się wyśmienicie. Jak na debiut płyta zaskakuje dojrzałością i konsekwencją w realizacji artystycznej wizji. Z tym większą niecierpliwością oczekuję więc na kolejne dokonania zespołu, upatrując w nim jednej z najjaśniejszych nadziei polskiego prog rocka.
***
After… - Hideout
Na początek - polski akcent, o którym nie można zapomnieć. Energiczne, rockowe granie, świetna robota gitar. No i co jeszcze? Nie będę powtarzał recenzji Mariusza :-) Oby jak najwięcej takich polskich albumów w przyszłym roku!
Marillion - Happiness Is The Road
A tak! Podoba mi się ten album bardzo. Niekoniecznie do słuchania w całości. Raczej do tego, by za pierwszym przesłuchaniem zwrócić uwagę na kilka utworów, uzależnić się od nich i później odkrywać następne. Dobra instrumentalnie, w co nikt nie wątpi, wokalnie Hogarth spisał się świetnie i moim zdaniem wcale Marillion nie wydaje się być przez niego zdominowany. Zresztą, czy choćby takie „Trap The Spark” nie jest urocze?
No-Man - Schoolyard Ghosts
Kiedy pisałem recenzję w kwietniu, zastanawiałem się, czy te dziewięć gwiazdek to nie jest przesada, bo czułem lekki zawód. Jednak teraz postrzegam najnowsze dzieło Bownessa i Wilsona jako tylko minimalnie słabsze od „Together We’re Stranger”. Chwyta za serce, a takich płyt w tym roku wiele nie było. No, może Nosound jeszcze, ale to nie to samo…
Opeth - Watershed
Akerfeld i spółka robią swoje. I robią to naprawdę dobrze. Nie przepadam za growlowaniem i aż tak mocnym graniem, ale ta płyta jest naprawdę świetna. Mnóstwo smaczków do odkrywania przez długi czas. No i ma klimat :-)
Pendragon - Pure
Kiedy taki zespół, jak Pendragon robi album na miarę swoich największych klasyków… i to w momencie, kiedy myślisz, że już nie polubisz żadnej jego płyty, to musi być coś dobrego. Chyba od czasu recenzji nie zmieniła się moja opinia o „Pure”, a często wracam do tej płyty. Może nawet umocniła lekko. Tak patrząc na ich wcześniejsze albumy, to zawsze było na nich coś, co lubiłem mniej (np. „Guardian of my Soul”). Tym razem naprawdę ciężko mi znaleźć moment, który bym omijał. Dlatego jest to chyba najlepsza płyta w dorobku Nicka Barretta. No i nowy perkusista im się udał :-)
Niestety, rok 2008 to moim zdaniem rok wielu nieudanych płyt. Spodziewałem się czegoś więcej m.in. po The Mars Volta, Sigur Rós i (zwłaszcza) Van der Graaf Generator. Zawiódł mnie Duda i jego Lunatic Soul… Prócz dwóch ostatnich utworów nie pamiętam, bym słyszał wiele ciekawego na tej płycie. Smutno mi też na myśl o nowym dziele Queen. Bardzo podobała mi się koncertówka z Paulem Rodgersem i liczyłem, że jak chłopaki się tak dobrze znają, to będzie ich stać na coś ciekawego, a tu nagrali tak NIJAKI album, że aż nie chciało mi się o nim pisać. Może i „Cosmos Rocks”, ale Brian i Roger już nie. Nawet jakby dołączyli to do gazety, to by mi było szkoda pieniędzy.
Roman Walczak
***
Świat:
Earth – The Bees Made Honey in the Lion’s Skull
Poszedł tedy Sámson z oycem swym y z mátką do Thámnathá. A gdy przyszli do winnic mieyskich, ukazał sie młody lew srogi á ryczący, y zábieżał mu. Lecz przypadł Duch PANSKI ná Sámsoná, y rozdárł lwa, jákoby koźle na sztuki roztárgáiąc, niémáiąc zgoła nic w ręku (...). A po kilku dni wracáiąc sie (...) zstąpił áby oglądał śćiérw lwi, á oto róy pszczół był w pásczéce lwiéy, y plastr miodu.
(Sdz 14, 5-8)
To właśnie geneza intrygującego tytułu tegorocznego dzieła Dylana Carlsona. Tak się złożyło, że Dr Alcibiades napisał swoje podsumowanie przede mną, zapewniając sobie tym samym monopol na plastyczne opisy tego kapitalnego krążka; krążka, który jak żaden inny wydany w tym roku działa na wyobraźnię. Ja więc skupię się na przytoczeniu Starego Testamentu. Od siebie dodam, że Earth, zespół od zawsze zorientowany na poszukiwanie, na drogę, idzie w kierunku wyznaczonym kilka lat temu ale wspina się jeszcze wyżej, tym razem w towarzystwie Billa Frisella. Poza tym właśnie wędrówka jest tym, co przychodzi mi do głowy podczas obcowania z „The Bees Made Honey in the Lion’s Skull”; trudna, znojna, epicka, może przez bliskowschodnie pustynie, do Timny, może przez amerykańskie Południe.
Portishead - Third
Jedna z najczęściej wspominanych w tym roku pozycji – nie tylko w swojej niszy, ale w muzycznym światku jako takim – chociaż zebrała głównie pochwały, i gromami mogłaby obdzielić cały pułk. Także na czcigodnych łamach ArtRock.pl recenzent raczył był przyznać cztery gwiazdki na dziesięć możliwych, bo nie trip-hop, bo już nie ten Portishead, bo ciężko, bo chaotycznie, bo w ogóle. „A ja wam powiem że bujda”, napisał kiedyś świętej pamięci Andrzej Bursa. Dalsze słowa wiersza - „widziałem zachód słońca / i wychodek w nocnym lokalu / nie znajduję specjalnej różnicy” - doskonale harmonizują z gorzkim smakiem nowego dzieła Beth Gibbons i spółki – płyty trudnej, piekielnie smutnej, ale przy tym nadzwyczaj pięknej.
The Young Gods – Knock on Wood
To nie jest album z premierowymi kompozycjami, ale różnica między nowymi i starymi wersjami utworów The Young Gods jest kolosalna. Na tyle, by bez wyrzutów sumienia umieścić „Knock on Wood” w rocznym podsumowaniu. Pomysł nagrania (prawie) akustycznego krążka to nic oryginalnego, jednak w wypadku grupy, której głównym narzędziem jest elektronika, koncepcja taka z banalnej przemienia się w przewrotną i karkołomną. Tym bardziej gratulować należy stuprocentowego artystycznego sukcesu. Szwajcarzy równie dobrze czują się we własnych, co w cudzych numerach; zaproponowali nawet pięciokrotnie dłuższy od oryginału cover „Ghost Ridera” Suicide – zespołu, który również przedkładał syntetyczne dźwięki nad gitarę. I chociaż w tym akurat kawałku ingerencja w „drewniane” brzmienie jest spora, ważne że on sam porywa. Tak jak większość pozostałych.
Polska:
Jacaszek - Treny
Nie jest to krążek doskonały: mógłby być odrobinę krótszy. Jednak, jak przystało na muzyczną ilustrację tytułowych „Trenów”, przygnębiając porusza do głębi. Stylistycznie to rzecz raczej niespotykana do tej pory w Polsce (jakościowo – spotykana bardzo rzadko), ale z perspektywy globalnej niebędąca niczym nowym – wyciszona elektronika i smyczki, dużo smyczków. A gdzieś w tle, od czasu do czasu, czarowny sopran Mai Siemińskiej, niewykorzystującej tak banalnego środka przekazu emocji, jakim są słowa. Bo te przecież bywają zbędne.
Mieszko Wandowicz