The Young Gods to jeden z tych zespołów, które, znacząc wiele, nie wyszły poza relatywnie wąskie grono odbiorców. I tak, choć do inspiracji twórczością Szwajcarów przyznaje się nie tylko reprezentujący to samo pokolenie Trent Reznor, ale i debiutujący dwie dekady wcześniej David Bowie, Młodzi Bogowie dla wielu pozostają grupą anonimową. Bilety na ich koncerty nie są rozchwytywane, płyty nie rozchodzą się w milionach egzemplarzy a popularny muzyczny portal społecznościowy wskazuje na kilkudziesięciokrotnie większą liczbę fanów Nine Inch Nails czy twórcy „Outside”. Sytuacja genewskiej ekipy może przywieść na myśl J. G. Thirlwella i jego Foetus - The Young Gods, podobnie jak Australijczyk, pozostają w niszy chociaż tworzą muzykę nietuzinkową i niewątpliwie wybitną; w dodatku, co ważniejsze z punktu widzenia list sprzedaży, nie stronią od melodii, za które wielu znacznie bardziej komercyjnych wykonawców dałoby uciąć sobie dowolną część ciała. Szwajcarska formacja, której nazwa wzięła się od EP-ki Swans, przez 23 lata kariery w jedyny w swoim rodzaju sposób balansowała między ambientem i energicznym rockiem, czerpiąc przy tym zarówno z muzyki poważnej, Kurta Weilla, tradycyjnej piosenki francuskiej, jak i punka. W dodatku znakomitą większość utworów oparła na brzmieniu perkusji i samplera, który zastępował zwyczajowe gitary. Co za tym idzie, można zaryzykować stwierdzenie, że tym, czym dla klasycznego rockowego składu są występy akustyczne, tym dla The Young Gods byłby koncert z typowymi elektrycznymi instrumentami. Zespół jednak postanowił ominąć ten etap i oto, sześć miesięcy po premierze dokumentującej podobne wydarzenie płyty „Knock on Wood”, przyjechał do Wrocławia, by przez dwa wieczory prezentować swoje numery prawie zupełnie „unplugged”. (Prawie, grupa bowiem nie mogła powstrzymać się przed wplątywaniem co jakiś czas elektronicznych efektów między bębny i gitary akustyczne).
W porównaniu do zeszłorocznego koncertu w tym samym miejscu, wszystko było inne. Franz Treichler, zamiast tańczyć i biegać po całej scenie, siedział na krzesełku z instrumentem w dłoni, tak samo jak wyprężony zwykle za samplerem Al Comet i poszerzający na tej trasie skład Godsów Vincent Hänni. Paradoksalnie jedynym stojącym muzykiem był perkusista - Bernard Trontin – który tylko w ten sposób mógł dosięgnąć wysoko ustawionych bębenków. Set nie różnił się za bardzo od zawartości „Knock on Wood”. Na początku zabrzmiał dwukrotnie dłuższy od pierwotnego wykonania utwór „Our House”, równie transowy, co w oryginale. Nie zabrakło „Everythere” z opiewanym już przez krytyków refrenem „all electric now, all electric”, cudownie kontrastującym z akustyczną warstwą instrumentalną. „Gasoline Man” zamienił się w klimatycznego bluesiora – Treichler wywołał brawa sięgając po harmonijkę ustną. Dość sztywny na krążku szlagier Richiego Havensa - „Freedom” - na koncercie porwał audytorium, które nie wahało się zastosować do autorytatywnej instrukcji „clap your hands”. „Charlotte” rozśmieszyła, głównie przez widok Ala Cometa bawiącego się grzechotką. Kolejny cover, „Ghost Rider” Suicide, we wspartej elektroniką wersji zahipnotyzował - Franz nałożył na stopę hałaśliwą branzoletę, Comet stukał rytmicznie w gitarowe pudło, co pomogło osiągnąć psychodeliczny, plemienny klimat. W „Longue Route” Treichler krzyczał i ujadał; cały wieczór udowadniał, że jest wokalistą fenomentalnym. Trontin uderzał w bębny zwykle bez użycia pałeczek, otwartymi dłońmi... A kolejne owacje na stojąco powodowały kolejne bisy. Był wśród nich, rzecz jasna, utwór „Skinflowers”, odśpiewany przez niektórych zgromadzonych.
Półtorej godziny upłynęło szybko i pozostało czekać na następny dzień. Drugi koncert, mimo kapitalnego wykonania, miał jedną wadę: niewiele różnił się od pierwszego; rozbieżności polegały głównie na kolejności numerów i konferansjerce, także zresztą zbliżonej. Bisów było równie wiele, co dzień wcześniej, tym razem m.in. przeróbka „Everything in Its Right Place” Radiohead. Tak jak Bowie nie boi się sięgać po twórczość genewczyków, tak oni wsłuchują się i w młodszych od siebie. Nawet więc mimo tej drobnej niedogodności, jeśli można nią nazwać podobieństwo występów, oba koncerty każą wysnuć banalnie prosty wniosek: muzyka The Young Gods broni się rewelacyjnie bez względu na wykorzystane instrumentarium.