26 listopada w warszawskiej „Stodole” wystąpiła jedna z największych legend awangardowego rocka – The Residents. Weterani sceny, po trwającej dekady karierze wciąż pozostający anonimowi, zaprezentowali spektakl niezwykle oryginalny i perfekcyjnie dopracowany. Szkoda, że gdzieś wśród teatralnych popisów i filmowych miniaturek muzyka troszeczkę się zagubiła.
Mimo licznych podejrzeń fanów, tożsamości Rezydentów możemy się tylko domyślać. Nie wiemy nawet ilu oryginalnych członków kwartetu nadal w nim pozostaje – pewna interpretacja notek z wkładki „Demons Dance Alone” mówi, że tragedia WTC była także tragedią grupy i niektórzy lub wszyscy pierwotni uczestnicy projektu odeszli już z tego świata. Obecni mieli tym razem na twarzach kominiarki zakończone sterczącymi króliczymi uszami; każde z tych nietypowych nakryć głowy wyposażone było w dwie symbolizujące oczy lampki. Stroje muzyków dopełniały grafitowe, podszyte czerwienią smokingi i najpierw szare, a w drugiej części koncertu czerwone muszki. Na scenie ustawiono dwie przypominające namioty konstrukcje; w jednej tylko z nich usiedli artyści, przez co zespół zajmował jedynie lewą stronę areny – środek i prawa flanka pozostawały puste. W centrum znalazły się półprzeźroczyste drzwi, a nad nimi – ekran. Przejściem tym przed oczy zgromadzonych dostał się główny aktor widowiska. O ile bowiem The Residents to jego scenarzyści i reżyserowie, o tyle konsekwentnie trzymać się wolą z tyłu, uwagę publiczności pozostawiając gościnnie występującemu frontmanowi.
Siwobrody okularnik w pierwszym akcie przedstawienia (występ podzielono na połowy) otulał się czerwonym kocem, biegał po scenie przygarbiony i mocno zachrypniętym głosem, intonując jak paranoik, śpiewał kolejne zakręcone piosenki z „The Bunny Boy”. Niestety, utwory przerywane były, niekiedy dłuższymi od samych kompozycji, mówionymi wtrętami wprowadzającymi w historię głównego bohatera oraz wyświetlanymi filmami. Konceptowi albumu i trasy trudno odmówić przewrotności i inteligencji, jednakże pozamuzyczne wstawki, nawet w wykonaniu charyzmatycznego brodacza przemawiającego to osobiście, to z ekranu, na dłuższą metę nużyły i pozwalały ulecieć dopiero co wyczarowanej atmosferze.
Całe szczęście, po powrocie twórców na scenę było ich znacznie mniej niż początkowo. Wokalista tym razem ubrany był w brudny, tandetny, pluszowy, a w dodatku biało-różowy kostium królika; skradając się w takim odzieniu w tę i we w tę i śpiewając o armagedonie robił piorunujące wrażenie. Dźwięki generowali Amerykanie przy pomocy dwóch syntezatorów, elektronicznej perkusji i gitary, od czasu do czasu wokalnie wspomagając swego frontmana. Styl Rezydentów jest niezmiennie niepodrabialny. Odgrywane minimalistycznymi środkami melodie flirtujące z partiami bliższymi zgiełkowi, brzmiące tak, jak brzmi tylko jeden zespół na świecie, z rzadka uzupełniane były pewną dozą improwizacji. Muzyczna strona występu udowadniała, że tajemniczy skład był i jest tworzony przez muzyków wybitnych. Żal tylko, że poszli w kierunku performance, nie licząc bowiem przerwy spektakl trwał niespełna dwie godziny, z czego faktycznym koncertem była najwyżej połowa. Niby więc było warto, ale niedosyt pozostał. Bardzo duży niedosyt.