I ta jubileuszowa edycja wypadła całkiem nieźle. Zorganizowana na terenie schludnego i ogrodzonego „orlikowskiego” boiska (wiem, wiem, to nie stadion ani lotnisko, ale miałem komfort przebywania na czystym, zadbanym obszarze), z profesjonalną sceną, światłami i nagłośnieniem (fakt, że nie zawsze było idealne i czasami kulało), do tego licznymi sklepikami z merchem, płytami, jedzeniem i napojami oraz tradycyjną loterią fantową, sprawiała przyjemne warunki do cieszenia się z muzyki na żywo. Tym bardziej, że pandemiczne czasy, w których żyjemy, nie sprzyjają organizowaniu takich wydarzeń i wypada się tylko cieszyć, że prawie wszystko się udało. Dopisała nawet przesympatyczna pogoda, choć prognozowano burze i opady. No i co najważniejsze, licznie przybyła spragniona progresywno – koncertowych wrażeń publiczność.
Gwiazdą tegorocznej edycji była włoska formacja RanestRane. Czwórka przesympatycznych Włochów ledwo pojawiła się na terenie festiwalu w godzinach popołudniowych a już wzbudziła zainteresowanie fanów, którzy natychmiast zarzucili ich prośbami o wspólne zdjęcia i autografy. Muzycy wyszli na scenę oczywiście jako ostatni, tuż po 22 (i zarazem z dużym obsuwem, to niestety minus tegorocznej imprezy, już pierwszy zespół zaczął z opóźnieniem, które później urosło do ponad godziny w stosunku do planowanego harmonogramu). Pochodzący z Rzymu muzycy słyną z tworzenia albumów konceptualnych do filmów. Zaczęli na debiucie od Nosferatu wampir Wernera Herzoga (Nosferatu Il Vampiro), potem było Lśnienie Stanleya Kubricka (The Shining) i wreszcie trylogia poświęcona 2001: Odysei kosmicznej tegoż samego reżysera.
I pierwsze pół godziny koncertu poświęcili właśnie swoim autorskim kompozycjom z tych dawnych płyt śpiewanych po włosku. Kolejne półtorej godziny to już zapowiadane wykonanie słynnej Ściany Pink Floyd do filmu Alana Parkera, wyświetlanego na dużym ekranie. Cóż, ikoniczne płyty mają to do siebie, że każdy słuchacz, znający je na pamięć, ma ich wyidealizowany obraz. Ich wykonanie nie było spektakularne, bo to raczej być powinien show na ogromny stadion. Nie zawsze było idealnie z brzmieniem. Wszystko było skromniejsze i jakby na pół gwizdka. Do tego wokalista i perkusista Daniele Pomo jakimś wielkim wokalistą nie jest, choć ma ciekawą barwę. A jednak podobało mi się to, że nie starali się na siłę, jak to robią klasyczne kowerowe bandy, typu The Musical Box, imitować oryginału. Trochę pozmieniali, czasami zagrali coś szybciej (wszak Waters też nieco pozmieniał The Wall na potrzeby filmu). No a poza tym, czyż można nie ujawniać emocji, gdy ze sceny na żywo, do tego z oryginalnym obrazem, wybrzmiewają takie utwory jak Another Brick in the Wall, Hey You czy Comfortably Numb? W sumie musiało być im miło, gdy wywołani na bis, zapytali publiczność co chce – Floydów, czy coś ich? Zebrani wybrali to drugie. I jeszcze jedna miła informacja - Pomo ze sceny zapowiedział, że wrócą do nas niebawem i zagrają w Piekarach Śląskich.
Festiwal otworzyło trochę zapomniane toruńskie Crystal Lake, które 12 lat temu wydało debiut Safe. Nieco spóźniłem się na ich set, ale miałem wrażenie, że z owego debiutu usłyszałem tylko Flame of Soul, reszta była dla mnie materiałem nieznanym. Warszawski Pale Mannequin oparł występ na dwóch wydanych krążkach, choć scenografia nawiązywała do tegorocznego albumu Colours of Continuity (trzeba im oddać, że byli najlepiej przygotowanym zespołem pod względem choreografii – scena, stroje). Niestety, pisałem że ostatni ich album mnie nie przekonuje i w koncertowej odsłonie również do mnie nie przemówił. Najfajniej wybrzmiała kończąca koncert kompozycja z Patterns in Parallel. Trzeba jednak im oddać, że przyjęcie mieli bardzo gorące i publiczności najwyraźniej się podobali. proAge, już nie będzińskie lecz pochodzące z Dąbrowy Górniczej, jak zaznaczył ze sceny lider Mariusz Filosek, początkowo brzmiało nieco asekurancko. Schowana gitara i lekko tekturowe bębny nie pozwalały cieszyć się w pełni ich muzyką. Ale potem było już lepiej. Ozdobą koncertu było wykonanie półgodzinnego 4th Dimension, po którym artyści zagrali jeszcze zupełnie premierowe i lekko zaskakujące dźwięki. Ostatni przed gwiazdą z Włoch zagrał płocki Anamor. Powiem tak, nie grają jakiejś wielkiej, skomplikowanej muzyki. Ot, ciepły, nieco nostalgiczny, neoprogresywny rock. Ale lubię ich słuchać. Bo jest w ich graniu ładna melodyka i swoista zwiewność. Zabrakło mi pewnych kompozycji z Imaginacji, do których mam sentyment, ale i nowe Pod prąd, Za witrażem, czy Szmaragdowo wypadły stylowo. A nie mieli łatwo, wszak musieli się obejść bez drugiego klawiszowca – i jak zaznaczyła ze sceny, mająca fajny kontakt z publicznością Marta Głowacka – ich brzmienie jest przez to mniej gęste i mniej mięsiste. Rzadko występują, zatem każdy ich koncert jest z pewnością warty zauważenia. Tuż po występie, w krótkiej rozmowie ze mną, gitarzysta formacji, Marek Misiak, przyznał że nie składają broni, próbują i myślą o nowej płycie. Podczas festiwalu tradycyjnie przyznano nagrodę im. Roberta „RoRo” Roszaka dla najlepszej polskiej płyty ubiegłego roku. Otrzymał ją, za album Zenith, Maciej Meller, który jednak nie odebrał osobiście nagrody, przesyłając organizatorom i uczestnikom swoje podziękowania.
Warto na koniec zauważyć, że ten jubileuszowy festiwal doczekał się takowej płytki z utworami artystów, którzy grali podczas dotychczasowych edycji. I co ciekawe, są tam często nagrania do tej pory oficjalnie niepublikowane. Jednym zdaniem, było warto.