Jerzy Antczak, znany miłośnikom progresywnego rocka gitarzysta formacji Albion, wydał w tym roku swój pierwszy solowy album. I to właśnie „Ego, Georgius” – bo pod takim szyldem ukazał się ów krążek – stał się głównym tematem naszego długiego wywiadu z artystą…
Mariusz Danielak: Poprzedni krążek Albion, formacji, z której jesteś znany, ukazał się dwa lata temu. Cóż takiego stało się, że nowe muzyczne pomysły oraz teksty postanowiłeś wykorzystać na swojej pierwszej solowej płycie, a nie na kolejnym krążku Albionu?
Jerzy Antczak: Moja decyzja o solowej twórczości nie opierała się na postanowieniu: „czas odejść z zespołu i grać po swojemu” lub na buńczucznej pozie: „ja teraz pokażę całemu światu na co mnie stać”. Nic z tych rzeczy. Każdy z nas dochodzi w swoim życiu do pewnego wieku, w którym poddaje pod wątpliwość swoje dotychczasowe dokonania, chce pewne sprawy wywrócić do góry nogami i zacząć jeszcze raz. U mnie, wręcz podręcznikowo zbiegło się to z czterdziestym rokiem życia. Mądre księgi psychologów pełne są przykładów facetów w średnim wieku rzucających wszystko, by wyruszyć w świat, skaczących ze skały w dziwnych ubraniach udając „latające wiewióry”, otaczających się tabunami kochanek lub realizujących swoje pasje w wyszukany sposób, często za niemałe pieniądze. Ja, człowiek zaliczający się raczej do tych strachliwych (śmiech), dla których skok na kawałku elastycznego sznurka bungee, czy zakup Harleya wartego fortunę stanowiłyby nie lada problem, uciekłem w świat, który kocham najbardziej, w muzykę. Choć, jak mi się wydaje, i tu potrzebna jest odwaga, aby wywlec własne „Ego” na wierzch i rzucić na pożarcie światu, którym jak nigdy przedtem rządzi zbiorowy „hejt”. Takiemu właśnie światu dedykuję moją płytę. Jest ona bardzo osobista i bardzo… o mnie. I to też jedna z przyczyn, dla której wydałem ją pod moim nazwiskiem, a nie nazwą Albion.
Początkowo ponoć planowałeś nagranie muzyki filmowej. Czy miałeś jakieś konkretne propozycje, bądź obraz filmowy, do którego ta muzyka miała powstać?
Ha! Mało kto wie, ale sam mam doświadczenia związane z kręceniem filmów. Cóż, nazwisko zobowiązuje (śmiech). Zaraził mnie tym mój ojciec, który podarował mi starą, radziecką kamerę „ósemkę”, na której realizowałem swoje pierwsze ruchome obrazy. A że była to prehistoryczna analogowa i amatorska technologia nie było mowy o umieszczaniu na taśmie ścieżki dźwiękowej. Synchronizowałem więc projektor z magnetofonem kasetowym, z którego płynęły dźwięki Tangerine Dream, Vangelisa, Jarre-a, Pink Floyd, itp. Nakręcony obraz był mój, więc z czasem zapragnąłem, aby również muzyka do niego stanowiła moje dzieło. Pożyczałem od kolegi ZX Spectrum, potem Commodore C64, na których powstawały prymitywne podkłady perkusyjne i „tła” pod moją gitarę i tym systemem zapełniałem ścieżkę dźwiękową do filmów. Potem przyszedł czas na kamerę „szesnastkę” i projektor w jednym z krakowskich domów kultury, który umożliwiał odtwarzanie dźwięku bezpośrednio z optycznej ścieżki na taśmie filmowej. Wszedłem na wyższy poziom amatorstwa. I była w tym jakaś magia. Późniejsze „VHS-y” i cyfrowe technologie poszerzyły możliwości twórcze ale nie dawały mi tyle radości. Po latach pomyślałem sobie „a gdyby tak do tego wrócić?”. Ale film nigdy nie powstał, a muzyka przeszła przemianę w stronę popularnego - choć coraz mniej - nośnika CD.
Słuchając „Ego, Georgius” delikatnie zaskoczyło mnie to, że ty, kojarzony jednak głównie jako gitarzysta, bardzo silnie poflirtowałeś na tym albumie z elektroniką i to w różnych jej odcieniach…
To było bardzo celowe zagranie z mojej strony. Nietrudno domyślić się, że komponując, zawsze gitara jest tym instrumentem, po który sięgam w pierwszej kolejności. Kiedy miałem już zarejestrowane próbne wersje trzech lub czterech kawałków uświadomiłem sobie, że wchodzę w ślepą uliczkę. Jeszcze jeden niespełniony gitarzysta, który postanowił zapełnić większość śladów wielościeżkowego magnetofonu swoimi riffami. Wielu poszło tą drogą i poległo. Wiedziałem, że coś z tym muszę zrobić. Tego czegoś początkowo szukałem w instrumentach etnicznych. Chciałem nimi zapełnić wszystkie „dziury” między gitarami, ale że pomysł wynajmowania na próby i sesję muzyków grających na tych instrumentach był ze względów organizacyjnych i finansowych przeze mnie nie do ogarnięcia, zacząłem szukać innych rozwiązań. Naturalnym kierunkiem było sięgnięcie po sampler i instrumenty klawiszowe. Co prawda kosztowało mnie to rok nauki metodą prób i błędów, gdyż „parapety” z tą całą swoją otoczką środowiska MIDI, technologią samplingu, innymi komputerowymi bajerami były dla mnie czarną magią, ale zawziąłem się. Kiedy rozkładałem tę maszynerię w domu żona nie była zbyt szczęśliwa. Każdy wieczór spędzony ze słuchawkami na uszach, na eksperymentowaniu z dźwiękiem i ustawieniami wtyczek VSTi wzmagał nerwowość w rodzinie. Nawiasem mówiąc, jedną z solówek na płycie nagrałem w domowej kuchni, bo tam akurat znalazło się miejsce, na stos kabli, po których nikt mi nie deptał. Wówczas jeszcze nie miałem swojego studia. Ale w końcu przebrnąłem przez to. Z dumą obnoszę się z tym, że ja – szarpidrut nagrałem wszystkie partie klawiszy, które stanowią równoprawne – obok gitar – instrumentarium na moim krążku. I tu zaznaczę, że to jednak gitara jest bezwzględnie muzyczną miłością mojego życia. Mały flirt z klawiszami nie powoduje u mnie chęci porzucenia ukochanego Fendera Stratocastera.
Wspomniałeś przed chwilą o instrumentach etnicznych. Faktycznie na albumie można dostrzec inspiracje muzyką etniczną i folkową, słyszalne choćby w takich kompozycjach, jak „Naive” i „Nebayilhaye”. Skąd pomysł na tego typu dźwięki? Gustujesz w takiej muzyce?
Ależ oczywiście. Muzyka etniczna to źródło wszelkiej twórczości muzycznej człowieka. Zanim pojawił się Mozart musiał być jakiś „dzikus” - bez pejoratywnych zabarwień! - który wydobywał muzykę ze wszystkiego co miał pod ręką i do tego się nadawało. Te z reguły proste, wręcz prymitywne melodie i brzmienia nie raz mają w sobie większą moc niżeli wysublimowane kompozycje i aranże, pod którymi podpisali się wielcy kompozytorzy. W szczególności ukochałem sobie folk bałkański, ukraiński czy ten rodem z Syrii. Muzyka etniczna z reguły tworzona jest przez ludzi, którzy nie mają żadnego wykształcenia muzycznego. To działa na zasadzie „ojciec grał na gęślach, to i ja sobie pobrzdąkam”. I to brzdąkanie wynika z głębi serca, a nie z tego, że mama czy tata uparli się, żeby dziecko grało na fortepianie, bo dziecko sąsiada też gra. A dźwięki grane z serca, choć pewnie i prymitywne, mają największą wartość, bo niosą emocje, którymi grający dzieli się ze słuchaczami. Nie umniejszając wielkim klasykom muzyki poważnej i popularnej twierdzę, że w muzyce etnicznej emocje słychać najlepiej.
„Mermaids' Song” i „Waltz” zawierają twoje gustowne gitarowe sola, z których jesteś znany z Albionu i które z pewnością spodobają się miłośnikom zespołu. Zastanawiam się, czy „Ego, Georgius” kierowałeś do miłośników progresywnego rocka, z którym jesteś kojarzony, czy planowałeś jednak odkryć tym albumem pole dla nowych odbiorców. A może to nie miało dla ciebie żadnego znaczenia?
No to nie do końca tak. Kiedy gram solo, to znaczy, że tak czuję, że tak myślę. Moje solo to ja. Żadnego wyrachowania. Skoro przytoczone przez ciebie solówki podchodzą pod nurt progresywny to nie dlatego, że chciałem się przypodobać konkretnej grupie odbiorców. Powiem więcej – na solówkę do „Mermaids` Song” nie miałem żadnego pomysłu. Pusto w głowie, nie wiedziałem co grać. Wstałem o piątej nad ranem, odsłuchałem dwa razy akordy grane w podkładzie i podszedłem do nagrania na zasadzie totalnej improwizacji. Zobaczymy co z tego wyjdzie, pomyślałem. Pierwsze podejście i… kiedy wybrzmiał ostatni dźwięk wiedziałem, że to jest to. Nie liczyła się technika gry, umiejętności, brzmienie czy myśl w stylu „teraz będę grał jak…”. Liczyło się to co mi podpowiadało serce i harmonia dźwięków z podkładu. No i wyszło! Co więcej, potem gdy słuchałem swojej gry i nauczyłem się kopiować te dźwięki próbowałem wielokrotnie nagrać tę partię jeszcze raz. I nawet udało mi się to zrobić technicznie lepiej. Zostałem jednak przy pierwotnej wersji, gdyż w niej jest coś bardzo autentycznego, niewyrachowanego. Czy chcę przekroczyć granice świata artrockowego? W ogóle tak nie postrzegam tej sprawy. Ja nie szufladkuję. Banalnie dzielę muzykę na tę dobrą i źle zagraną. Zatem tworząc nie myślę dla kogo będzie moja płyta. Podchodzę to tematu bardzo egoistycznie. Czy się to komuś spodoba czy nie, muzykę robię przede wszystkim dla siebie. Wracają do tego „Harleya”, którego wcześniej wspominałem – czy ktoś jeździ na motocyklu po to, by inni czuli się szczęśliwymi czy też po to, aby przez chwilę samemu poczuć wolność, radość i spełnienie?
Na „Ego, Georgius” nie tylko napisałeś muzykę i teksty, zagrałeś na gitarach i instrumentach klawiszowych, ale także zaśpiewałeś. To – rozumiem – twój debiut w tym aspekcie. Jak czujesz się jako wokalista?
Mój wokal to była jedyna rzecz, której nie planowałem. Produkcja płyty trwała dość długo. Od napisania pierwszej nutki do ostatecznego miksu i masteringu upłynęły dwa lata. Pracując nad materiałem, partie śpiewu miałem zamiar powierzyć komuś innemu. Nie wiedziałem kto to ma być, różne pomysły chodziły mi po głowie. Ale im bliżej było nagrania ścieżek wokalu tym większa panika – kto mi to zaśpiewa, a nie „odśpiewa”? Ja trochę przewrotnie podchodzę do muzyki. W czasach gdy wszystko musi być perfekcyjne jak w reklamie telewizyjnej ja wolę rzeczy, które być może są ułomne, ale niosą w sobie osobowość twórcy. O czym mówię? Z każdej strony jesteśmy atakowani talentami, którymi nie powstydziliby się najwięksi muzycy. Telewizja aż kipi od młodych wokalistek i wokalistów, którzy śpiewają na najwyższym poziomie. „Zabijają” swoją techniką, obyciem z muzyką, wiedzą o niej, ich wokale bywają lepsze od oryginalnych wykonań. Tylko co z tego? Przypomina to trochę cyrk, w którym wytresowane małpy są w stanie zrobić każdą sztuczkę ku uciesze publiczności. Czy ktoś może sobie wyobrazić w czymś takim np. Marka Knopflera? Albo Boba Dylana czy Rogera Watersa? Ci panowie ze swoim śpiewem nie mieliby prawa przejść przez sito telewizyjnych show. Ale to właśnie oni są ikonami muzyki, oni wypracowywali własny styl. Wolę prawdziwość knoplerowskiego mamrotania do mikrofonu od odtwórczego odśpiewywania popularnych kawałków na skinienie trenera. Mówię o tym nie dlatego, żeby „na dzień dobry” tłumaczyć się ze swoich ułomności wokalnych, bo nie wyszło tak źle. Tylko, ilekroć mnie ktoś pyta czemu zdecydowałem się śpiewać na płycie, przed oczami mam scenę, w której Ryszard Kramarski, szef wydawnictwa Lynx Music siedząc przy konsolecie powiedział mi: „Jurek, skoro tak osobiście do tego podchodzisz, to pakuj się za szybę i śpiewaj sam”. W pierwszej reakcji mętlik w głowie „Jezu drogi, kompletnie mu odbiło? Przecież nigdy nie śpiewałem”, ale gdy ochłonąłem pomyślałem, że może ma rację? Może warto spróbować samemu? I tym sposobem stanąłem za mikrofonem. Mikrofon nie jest moim powołaniem, wolę jednak „szarpać druty”, ale nie jest mi z nim źle.
Porozmawiajmy chwilę o tekstach. To album bardzo osobisty dla ciebie. Zresztą już sam tytuł to sugeruje. Kluczowym słowem wydaje się ów eskapizm – twoja ucieczka od współczesnego świata? Co tak naprawdę najbardziej irytuje cię w otaczającej nas rzeczywistości?
Chyba łatwiej i szybciej byłoby mi powiedzieć o tym co mnie nie irytuje. Ale ok, spróbujmy. Wychowałem się w czasach późnej komuny, w której było biednie i beznadziejnie. Nie znosiłem tamtej rzeczywistości, tęskniłem do kolorowego świata z zachodnich filmów. Byłem typowym dzieciakiem oklejającym ściany swojego pokoju zdjęciami zagranicznych wykonawców rockowych, zbierającym puszki po napojach i słuchającego zagłuszanych stacji radiowych z muzyką, której akordy odgadywałem ćwicząc na jakiejś makabrycznej jakościowo gitarze typu Defil, ale na lepszą nie było stać moich rodziców… Tato, jeśli jest ten drugi świat i mnie słyszysz – dziękuję Ci za ten instrument!. Komuna padła i nagle wszystko to co było nieosiągalne zaczęło do nas wkraczać. To co kiedyś było zdobywane z niebywałym trudem, a często, mimo wielu wysiłków, nie udawało się zdobyć w ogóle, nagle samo wpadało w ręce. Wszystko stało się dużo łatwiejsze. I nie wiem czy to dobrze. Nie wiem… Widzisz, patrzę na dzieciaki, którym jest wszystko źle, wszystko im się należy, do wszystkiego mają dostęp. Owszem, trzeba się wysilić, ale jednak. I tacy jak oni ze wszystkich stron atakują nienawiścią. W sposób bezceremonialny, często anonimowo, przez sieć obrzucają cię gó…m zupełnie bez przyczyny. Nie widzą tego, że za tym co robisz stoi ciężka praca i doświadczenie. Trzeba komuś dokopać, bo tak. Najlepiej używając słów uznanych powszechnie za obelżywe. Język rynsztoka stał się podstawowym językiem komunikacji. Zatem „trzeba ku…a komuś dać w ryj, żeby było „zaje…cie”. Dla mnie to masakra. I nie piszę o tym odnosząc się do mojej twórczości artystycznej, tylko do codziennego życia. Wiesz, ja z muzyki się nie utrzymuję. Prowadzę wraz z moimi wspólnikami firmę. Ogromny wysiłek włożyliśmy w to, żeby postawić ją na nogi. Przychodzą do nas młodzi i działają na zasadzie „należy mi się”. A jak mówisz, że to może nie do końca tak, to leci w twoją stronę „hejt”. I tak jest w każdej dziedzinie życia. Obrywa się każdemu i za wszystko. Kiedyś czytałem w sieci komentarze na temat redaktorów Beksińskiego i Kaczkowskiego. Ja rozumiem, że mogli się komuś nie podobać. Uznam każdą opinię na ich temat. Ale wyzwisk wobec osób, które mimo wszystko „niosły kaganek oświaty” i kształtowały gusty muzyczne pokolenia, robiąc to na najwyższym poziomie, ze smakiem i w sposób uczciwy wobec siebie i słuchaczy, tolerować nie zamierzam. Jeśli oni są/byli beznadziejni to w takim razie jacy są współcześni „redaktorzy” pakujący nam w głowy konkursy w stylu „zadzwoń do nas, a my ci damy 500 zł” i zapychającymi dziury w swoim pustym słowotoku czymś co nawet trudno nazwać muzyką. I jest coraz gorzej. Ci, którzy mają naprawdę coś do powiedzenia spychani są do lokalnych rozgłośni radiowych albo do sieci – tam gdzie mniejsza słuchalność. Nowe pokolenia kształtowane są przez bezwartościowe media. Wszystko ma być łatwe, przyjemne i natychmiast. A jak nie – to „walimy hejtem w ryj”. O ile zawsze był bunt młodych przeciwko starym generacjom, tak ja, czterdziestopięcioletni zgred, dzisiaj buntuję się przeciw młodemu pokoleniu. Kochani, mówiąc waszym językiem – nie jesteście zajebiści, więcej pokory! A że za ten bunt pewnie mi się oberwie, to wolę uciec. Zatem uciekam, przed obecną rzeczywistością, za którą tęskniłem za komuny, a która miała być niebem.
No właśnie, w „Nebayilhaye” pada zdanie: „buduję Arkę przed powodzią nienawiści waszych serc, poszukuję suchego lądu…”. Powiedz proszę, czy udaje ci się docierać do tego suchego lądu i czym on jest dla ciebie?
Niestety, po horyzont woda. Gdzie się nie obejrzę. Nie znajduję ukojenia w niczym. Praca? Walka o ogień. Religia? W imię bogów obcinają sobie łby albo w szatach kapłańskich dokonują nierządów. Rodzina? Z żoną widuję się rzadziej niż ze wspólnikami. A kiedy w końcu przychodzi wieczór, który można wspólnie spędzić, oboje jesteśmy tak „wypruci”, że myślimy tylko o śnie. Tęskniąc w czasach komuny za „cudownym” kapitalizmem nie przypuszczałem, że ludzie będą tak zapatrzeni w materialny byt. Cóż, w końcu dla kasy można zabić. Więc chyba i tak nie jest tak źle, gdy człowiek pracą dorabia się by mieć więcej. Szkoda tylko, że okupione to jest tak wysoką ceną – wyścig szczurów, zawiść, nienawiść do bliźniego itp. A i ja nie jestem bez winy, zatem ta moja arka może zatonąć pod ciężarem moich grzechów.
To jeszcze słówko o stronie graficznej albumu. Nie wiem dlaczego, ale patrząc na logo, w które wpisane są twoje inicjały, pomyślałem o słynnym logo Emerson Lake and Palmer (śmiech). Mniejsza o to. Powiedz trochę o pomyśle na tę szatę graficzną i czy jest ona odbiciem literackiego konceptu płyty.
Oj, cała historia. Emerson Like And Palmer… hm… nie śmiałbym dotykać tej legendy, a co dopiero kopiować. Są dla mnie pewne świętości, które są nietykalne i niech takie pozostaną. Dlatego też nigdy nie próbowałem uczyć się solówek moich ulubionych gitarzystów. A mimo to czasem pada zarzut, że „zagrałem jak…”. Uwierzcie, nigdy nie rozpracowywałem zagrywek Davida Gilmoura, Steve-a Rothery-ego, czy Andy Latimera. Za tym ostatnim zresztą nie przepadam. Po prostu, jeśli „brzmię jak”, to dlatego, że tak a nie inaczej układają mi się paluchy na gryfie. No ale do rzeczy. Projekt okładki powierzyłem Andrzejowi Kowalczykowi - gitarzyście zresztą - który na co dzień pracuje jako grafik wyspecjalizowany w projektowaniu logotypów dla firm. Facet jest nieprawdopodobnie skrupulatny. Zawsze jak coś robi, to potrafi umotywować wynik swojej pracy. U niego jest przyczyna i jest skutek. Na przykład jeśli w logo jest jakaś linia, która jest tak czy inaczej zakrzywiona, to źródło tego zakrzywienia ma swoje uzasadnienie. Moja metoda pracy jest kompletnie inna. Ja coś robię bo… coś robię. Nie umiem pracować tak metodologicznie jak Andrzej. Na pierwszym spotkaniu dotyczącym okładki powiedział mi: „Jurek, ja ci narysuję symbol, który będzie twoim znakiem rozpoznawczym, będzie obrazował ciebie, będzie twoim logo”. Poprosił o teksty utworów i zniknął na jakiś czas. Potem było kilka propozycji, nie do końca mi odpowiadały, aż pewnego dnia dostałem email z grafiką, która zdobi okładkę „Ego, Georgius”. Andrzej na początku potraktował to jako kolejny projekt - myślał pewnie, że go odrzucę, jak poprzednie - ale ja od razu wiedziałem, że to jest to. Dla mnie to moja tarcza, którą się zasłaniam przed światem. Przebija się przez nią to moje tytułowe „ja”, atakując oczy odbiorcy, jednocześnie stanowiąc moją osłonę. Największą siłą tej grafiki jest jej prostota. To raptem kilka linii, które układają się w jedną całość. Kiedyś, podczas kolejnej rozmowy z Andrzejem odkryłem, że gdyby odwrócić obraz do góry nogami, to inicjały JA zamieniają się w EG (Ego Georgius). Nie wiem ile w tym celowej pracy „mojego” grafika, a ile przypadku. Wiem jedno, Andrzej to artysta, który wykonał dla mnie kawał świetnej roboty, znosząc moje fanaberie. Niestety, bywam trudny we współpracy.
Co z twoją najbliższą muzyczną przyszłością? Poinformowałeś niedawno o swoim nowym projekcie o roboczym tytule Polish Joke. A jak wygląda sprawa z nowym krążkiem Albionu?
No nie ukrywam, praca solo bardzo mi się spodobała. Jestem niezależny, nie muszę iść na żadne kompromisy, o wszystkim decyduję sam. Na pewno pojawi się drugi krążek firmowany moim nazwiskiem (a może pseudonimem Georgius?). Co do Albionu… hm… sprawa otwarta. Po raz pierwszy nie przejawiam inicjatywy. Czekam z czym do mnie wystąpią pozostali członkowie zespołu. Najchętniej wróciłbym do składu, w którym obok mnie były takie nazwiska jak Batko, Konieczny, Malec, Paszcz. Mimo różnego rodzaju trudności - każdy z nas to silna osobowość, a tam gdzie każdy ma swoje zdanie bywa ciężko - chciałbym poczuć tę chemię między muzykami jaka była kiedyś. Chciałbym zebrać nas, aby wszystko znowu zagrało, było na swoim miejscu i mogło wyzwolić pierwotne brzmienie Albionu. Niestety, rozłazi się to. Ja nie mam siły być inicjatorem. Zawsze broniłem się przed tytułem leadera, nie mam siły przekonywać do swoich zamiarów i planów. Dlatego też czuję, że z każdym dniem wizja zjednoczenia zespołu oddala się bezpowrotnie.