...reality is dawning...
Bilet i plakaty informowały o supporcie, a tymczasem takowy nie zagrał. Tak więc kilka(naście?) minut po godzinie 19 na scenę wrocławskiej "wuzety" wkroczyło pięciu facetów. Zaczęli od pięknej miniatury "Shroud of False" płynnie przechodząc w "Fragile Dreams". I mimo, że były problemy z dogadaniem się z dźwiękowcem (co trochę było słychać), fanom tłumnie zebranym w klubie to nie przeszkadzało - dobrze się bawili śpiewając razem z Vincentem i podskakując do rytmu. Zanim zespół zwolnił nieco tempo podczas kolejnej "dwójki" - "Balance" i "Closer" z najnowszego albumu - wokalista dał upust swym negatywnym emocjom rzucając wiązką przekleństw w swoim ojczystym, jak i w naszym języku oraz poprosił publiczność o wsparcie. A ta, rzecz jasna, nie zawiodła.
Nie wiem jak inni, ale ja zawsze podczas koncertów czekam na moment, kiedy milkną brawa i wykonawcy zaczynają mówić. Ani Danny'ego, ani Vincenta nie trzeba na to namawiać. I tak o to wysnuwszy opowieść o porannym bólu głowy przeszli do zagrania dwóch numerów z "A Fine Day to Exit". Dynamiczne "Pressure" podgrzało atmosferę o kilka stopni, byśmy poźniej mogli nieco odpocząć podczas bardziej lirycznego "Release" - już pierwsze dźwięki tego kawałka wywołały niemałą owację wśród publiki. Od samego początku wszystko brzmiało jak setlista marzeń, i co ważniejsze - nie zmieniło się to do końca koncertu. Szczególnie, że nadszedł czas na "Judgement", którą to płytę spora część fanów uważa za największe do tej pory dokonanie zespołu. Podczas "Forgotten Hopes" kilkaset gardeł pracowało na pełnych obrotach. Wzruszają mnie zawsze takie chwile, chociaż na prawdziwe wzruszenia miał jeszcze przyjść czas. "Forgotten Hopes" i "Destiny Is Dead" są przeważnie nierozłączne, tak było również we Wrocławiu. I właśnie wtedy (a może to było już podczas "Pressure"?) Vincent zerwał strunę w swoim akustyku, co później skwitował stwierdzeniem, że to po prostu musiało się zdarzyć z racji pecha jaki prześladuje Anathemę od paru dni. W tym miejscu kończy się ta część koncertu, którą pamiętam bardziej dokładnie (mam tu na myśli głównie kolejność utworów). Druga część to był już dla mnie szczyt wytrzymałości emocjonalnej, toteż w chwili obecnej mam problemy z pamięcią...
...it feels like I'm flying...
Bo oto Danny zdradził przypadkiem, że za chwilę "Inner Silence", a gdy już wszyscy zaczynali się cieszyć dodał, iż tylko żartował. Całe szczęście nie była to prawda. Najpierw klawisze, potem gitara, w końcu wokal. Niewiele ponad minutę trwający utwór, a tak wymowny, tak przepełniony bólem. Nie ukrywam, że chyba najbardziej właśnie "Inner Silence" brakowało mi w styczniu w Krakowie. I jeszcze ta końcówka brzmiąca jak szpitalny sprzęt oznajmiający śmierć człowieka... Pewne było, że za moment nastąpi "One Last Goodbye". Wszystko działo się w zwolnionym tempie... Po raz czwarty słyszałam ten utwór na żywo. Po raz czwarty miałam łzy w oczach i ściśnięte gardło. Po raz czwarty Vincent zasłonił włosami twarz, by jego łez nikt nie widział, lecz drżąca szczęka i ręce zdradzały uczucia... Danny w pewnym momencie nawet odciągnął brata od mikrofonu i pozwolił, aby ludzie zgromadzeni w klubie dokończyli śpiewać bez niego. Po czym zagrał wspaniałe solo. Można by nawet dodać "jak zwykle", ale po co - w końcu wiadomo nie od dziś, że Danny świetnym gitarzystą jest.
No i kolejna zmiana klimatu. "Empty". Cała sala skacze i śpiewa, chociaż tekst nie należy do najłatwiejszych, a już na pewno utwór nie należy do najwolniejszych. A do tego jaki adekwatny to był kawałek do sytuacji zespołu - Vincent śpiewając ostatnie słowa nieźle się uśmiał...
...I've a solution for this sad situation
nothing left
but to kill myself again...
Gdzieś w tej części koncertu wybrzmiało również "Re-Connect", ale pamięć płata mi figle - w sumie nie wiem, czy tylko sobie wymyśliłam wspomnienia z tej piosenki, czy naprawdę było, tak jak mi się wydaje. To znamienne, że tak wiele utworów grali z "Alternative 4". Pod tym względem na pewno nie rozpieszczali nas w styczniu, przynajmniej nie w Krakowie (na DVD bowiem nie mogło znaleźć się nic wcześniejszego od "Judgement" z racji zmiany przy tej płycie wydawcy).
Liverpoolczycy już zdążyli przyzwyczaić swoich fanów do grania podczas koncertów coverów grupy Pink Floyd, toteż wykonane przez nich "Empty Spaces" połączonego z "What Shall We Do Now?" nie było dla mnie zaskoczeniem. Do tego - trzeba im to przyznać - zrobili to naprawdę fantastycznie. Ciężko. Bardzo ciężko. No i w końcu mogłam się bardziej skupić na gitarze basowej (a Jamie radzi sobie całkiem nieźle, a do tego tak śmiesznie się kiwa ;)) oraz perkusji (przejścia Johna wbijają w podłogę i wyzwalają ogromne ilości energii).
...shall we set out across the sea of faces
in search of more and more applause?
Wysiłek został doceniony, mimo że większość osób zgromadzonych w klubie nie znała tych numerów. A na dokładkę panowie zaserwowali jeszcze "Goodbye Cruel World" - i tu jeden jedyny raz podczas całego show Danny zaśpiewał solo (i dziwne, że nie dane nam było usłyszeć "Are You There?"). Jedną zwrotkę. Gdyż potem wybrzmiały pierwsze dźwięki "Judgement" - lokomotywy, która ociężale rusza ze stacji, by w finale rozpędzić się niemal do prędkości światła. Na sali szaleństwo, na scenie szaleństwo. A po jednym szaleństwie drugie - "Panic". Pogo nie ustaje, aczkolwiek publika ma problemy z szybkim śpiewaniem. Problemy idą w niepamięć podczas "Flying" - pierwszy refren śpiewamy w zasadzie tylko my. I to jak!!! Lubię słuchać tego utworu na żywo - wtedy różnice miedzy szeptem a śpiewem stają się bardziej wyraźne. I to leniwe solo w środeczku... No cud, miód i orzeszki. :) Zanim zeszli ze sceny, zagrali jeszcze "Temporary Peace". Szum fal dochodził z głośników za sprawą Lesa (którego ani razu podczas koncertu nie udało mi się dojrzeć, gdyż schował się za kolumnami), rozmarzyłam się... Ale zabrakło Lee Douglas. Dla kogoś, kto chociaż raz słyszał ją na żywo, już nic nie będzie brzmiało tak dobrze bez niej, jak by brzmiało z nią. No ale nigdy nie można mieć wszystkiego, więc należy się cieszyć z tego, co się ma. Toteż mimo, że panowie zeszli ze sceny, wiedzieliśmy, że jeszcze niejedna minuta tego wieczoru napełni nas radością.
Po kilku minutach weszli ponownie na scenę. Zazdroszczę temu "psycholowi w drugim rzędzie", bo to właśnie jemu Vincent zadedykował "Sleepless". Czyli powrót do korzeni. Powiem szczerze, że nie przepadam za tymi wczesnymi nagraniami Anathemy, "Sleepless" znam w zasadzie tylko z koncertów... Co nie zmienia faktu, że w ten piątek bardzo mi się podobało. Ale nie tak bardzo jak "Angelica" - świetne, genialne wręcz wykonanie. Doskonały utwór, jak dla mnie kwintesencja wszystkiego tego, co zespół zrobił w całej swojej karierze - już nie "stara", a jeszcze nie "nowa" Anathema, piękna melodia, dobry tekst... A zaraz potem "A Dying Wish" - znów uczta dla fanów preferujących starsze płyty. Przekonałam się całkiem niedawno do tego utworu - może dlatego, że w wersji studyjnej zbytnio drażni mnie wokal (Vincent jeszcze wtedy nie chodził na naukę śpiewu ;)), natomiast koncertowa jest OK. Pewnie narażam się tutaj wielu fanom, ale nic na to nie poradzę - każdy z nas inaczej odbiera muzykę. Dlatego też wydaje mi się, że część "adyingwishowców" wynudziła się podczas tego leniwego bluesika na samym końcu, który mnie osobiście bardzo przypadł do gustu...
...we are just a moment in time
a blink of an eye...
Ale wszystko, co dobre, szybko się kończy. Za szybko... I później tylko kilkadziesiąt minut czekania (najpierw przy dźwiękach Iron Maiden, których nie trawię, po czym przy techno - a obok nas ludzie w białych rękawiczkach tańczący na parkiecie...). Ale tak jak Vincent obiecał w Empiku, tak pojawił się on, jak i jego bracia, by zamienić kilka słów z fanami, podpisać płyty, porobić sobie zdjęcia. Johna i Lesa nie udało mi się dorwać, tak więc okładki będą musiały poczekać do kolejnego koncertu. Oby nastąpiło to jak najszybciej.
...I'll be coming back for them...
PS. A już w sierpniu szansa na obejrzenie DVD z Karkowa...