ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 26.11 - Warszawa
- 26.11 - Kraków
- 27.11 - Poznań
- 26.11 - Kraków
- 27.11 - Rzeszów
- 28.11 - Lublin
- 29.11 - Kraków
- 01.12 - Warszawa
- 29.11 - Olsztyn
- 30.11 - Warszawa
- 30.11 - Kraków
- 30.11 - Sosnowiec
- 03.12 - Gdańsk
- 04.12 - Wrocław
- 05.12 - Kraków
- 06.12 - Warszawa
- 04.12 - Poznań
- 05.12 - Warszawa
- 06.12 - Kraków
- 07.12 - Szczecin
- 06.12 - Kraków
- 06.12 - Jarosław
- 07.12 - Dukla
- 07.12 - Warszawa
- 08.12 - Warszawa
- 11.12 - Katowice
- 18.12 - Wrocław
- 01.02 - Warszawa
- 04.02 - Kraków
- 09.02 - Warszawa
- 21.02 - Gliwice
 

koncerty

24.05.2004

Koncertowy maraton: 16.05 Marillion/17.05 IQ/18.05 Jethro Tull

No i jedziemy. Trochę wymagało to zabiegów logistyczno - finansowych, ale udało się. Samochód zatankowany pod korek. Jest godzina 11:30 niedziela 16 maja. Agnieszka za kierownicą, ja w charakterze pilota. Jedziemy w trasę koncertową. Rozpoczynamy jedyny (przynajmniej w tym roku) w swoim rodzaju i wyjątkowy maraton koncertowy. Najpierw dwa wieczory w Bydgoszczy - Marillion , IQ i Abraxas, we wtorek Jethro Tull w Poznaniu. Dotarliśmy do hotelu. Dobrze, doprowadziliśmy się do stanu używalności i na koncert. Czyli zaczyna się

WIECZÓR PIERWSZY

 "So here I once more on the playground of the broken heart...". Z tym, że nie "playground" a Filharmonia Pomorska (świetne  miejsce na koncerty), a "heart" zupełnie nie "broken". Upłynęło sporo lat od czasu, kiedy ostatni raz podziwiałem Marillion live. Ponoć  od tego czasu skład się nieco zmienił. Obaj defensywni pozostali ci sami, tyle że Mosley siwy, a Kelly łysy. Boczni pomocnicy również niewiele się zmienili - filigranowy prawoskrzydłowy Trawevas, ruchliwy i energiczny , lewoskrzydłowy Rothery  bardziej dostojny, ale potrafiący zaznaczyć swoją obecność; trochę włosków ubyło, a kilogramów przybyło. I chyba nauczył się posługiwać urządzeniami, które usuwają zarost z twarzy. Bo dawniej to z tym bywało różnie. Faktycznie środkowy inny. Zamiast wielkiego, nieco łysiejącego Szkota, osobnik znacznie niższy, ale o kompletnym owłosieniu. Czyli jestem na koncercie Marillion bez Fisha. I jeszcze za to zapłaciłem. Dziwne. 

 Stary Marillion to była moja pierwsza muzyczna miłość. Wielka i od pierwszego wejrzenia, a ten koncert trochę wydawał mi się jak randka z byłą żoną - trudno w tym znaleźć sens, a na wielkie porywy serca raczej nie ma co liczyć. Doskonale pamiętam koncert z gdańskiej Oliwii z czerwca 1987 roku (drugi koncert w Polsce ). To było wydarzenie niepowtarzalne i magiczne. Kilka tysięcy luda  wyśpiewujących "Fugazi", "Marquet...", czy  wrzeszczących  "...i pierdolę".  (Naczelny, proszę bez ingerencji cenzury obyczajowej - to jest fragment tekstu koncertowej wersji "Garden Party", chyba Fisha nie będziesz wykropkowywał J) i jeszcze do tego jakiś facet stojący za mną, który równo słowo w słowo śpiewał "Incubus" razem z Fishem. "Śpiewał" to za dużo powiedziane. Słowa znał dobrze, ale jego umiejętności wokalne były odwrotnie proporcjonalne do znajomości angielskiego. Trzeba mieć powód, żeby wklepać na pamięć w sumie dość trudny tekst - pewnie jakaś trauma uczuciowa. (Oj, stary Marillion to była Biblia dla tych , którzy w aspekcie doświadczeń sercowych mieli pod górkę).Jestem w stanie zaryzykować twierdzenie, że ten kto nie widział na żywo Marillion z Fishem, to w gruncie rzeczy widział bardzo mało i ma pecha,  dużego. Bo już pewnie nie zobaczy. Współczuję.

Dobrze wróćmy do Bydgoszczy. Na "dzień dobry" ciała dali organizatorzy. Nie dość, że zaczęli wpuszczać rozochoconą publiczność ( potem to już nieco wkurzoną) dopiero za dziesięć siódma, to na dodatek robili to strasznie ślamazarnie. Efekt był taki, że Gazpacho zaczęło grać przy prawie pełnym świetle i w stopniowo wypełniającej się sali . Trochę bywam na koncertach i nie pamiętam takiego traktowania supportu. A Gazpacho na takie traktowanie nie zasłużyło. Początkowo brzmieli fatalnie, ale potem nagłośnienie zrobiło się znośne i można było usłyszeć, że ta grupa już "ma papiery" na poważne granie - bogate intrumentarium, ze skrzypcami i dmuchanymi , ciekawy wokalista. Potrafili zainteresować publiczność, która czekała na kogoś całkiem innego i pewnie w 95% nawet wcześniej nie słyszała nawet nazwy Gazpacho. Z utworu na utwór zespół coraz bardziej rozkręcał się i na koniec dostał bardzo konkretne i wcale nie zdawkowe brawa. Zachęcony takim występem, zaraz nabyłem ich obie płyty.

I zostało czekać na występ gwiazdy wieczoru. Sala filharmonii zdążyła się w międzyczasie wypełnić... no, z czubem.
Wszystkie miejsca siedzące były zajęte, oprócz tego wszystkie siedzące na podłodze, stojące w każdym możliwym miejscu, a i trochę wiszących też było zajętych.

Światła zgasły, rozległy się standardowe w takiej sytuacji oklaski, gwizdy, wycia i okrzyki. No i się zaczęło. Zgodnie z moimi przewidywaniami od materiału z najnowszej płyty. Ale nie spodziewałem się, że zostanie zagrana w całości (chyba tak było, bo nie znam jej jeszcze zbyt dokładnie i nie jestem tego pewien na 100%). Fragmenty, które wcześniej słuchałem w radiu nie zrobiły na mnie jakiegoś specjalnego wrażenia. Wpadły jednym uchem, wypadły drugim. Na żywo  ta muzyka powoli robiła coraz większe wrażenie. Z minuty na minutę , praktycznie z nuty na nutę,  zaczęło mi się to coraz bardziej podobać.  Może nie wszystko, bo trochę mielizn tam jest, ale niewiele. "Marbles" nie nadaje się do słuchania we fragmentach. Pełnia jej zalet ujawnia się z kiedy słucha się jej jednym ciągiem.  Pojedyncze  utwory same, są  jak zdania wyrwane z kontekstu. Dopiero obok siebie, w odpowiedniej kolejności tworzą przekonującą całość . A finał tej opowieści w wersji koncertowej jest naprawdę przepiękny.

Potem była przerwa, a po niej trwający około 50 minut set z utworami z różnych płyt. Na początek "This Is The 21st Century", potem  fragmenty   "Brave" "Cover My Eyes" (swego czasu znienawidzone przez fanów) i "The Party"  z "Holidays in Eden" (też dostała mocno kiblowe recenzje zaraz po wydaniu) , "Estonia", "Uninvited Guest". Miło było. Szkoda tylko, że w tym co robi Marillion dzisiaj, jest moim zdaniem za mało miejsca dla Steve’a Rothery. Wydaje mi się , że taki gitarzysta powinien mieć nieco większe muzycznie pole do zaprezentowania swoich nietuzinkowych umiejętności. 
 Niedzielny wieczór z pewnością przerósł moje oczekiwania. Koncert okazał się zaskakująco dobry, nawet bardzo dobry . Zespół się obronił, "Marbles" też się obroniła. Tylko czy obroniła się nazwa Marillion? A na to pytanie próbuję znaleźć odpowiedź już piętnaście lat.

Po powrocie do hotelu zabrałem się do słuchania płyt Gazpacho, dokładnie najnowszej "Bravo". Nie byłem zachwycony. Agnieszka zrezygnowała po czwartym utworze mówiąc, że popu to ona nie lubi (Dokładnie szóstym lub nawet siódmym ,wydając osąd, iż to nudne, przeciętne i niczym szczególnym nie wyróżniające się granie -  przyp. Agnieszka).Nie mogę mieć jej tego za złe, gdyż ona jest prog-ortodoks i  niezbyt chętnym okiem patrzy na moje skłonności do muzyki nieco łatwiejszej. Aha, Caladanie ktoś o muzyce jako "pop-art-rock"(?). Ja wiem, że fajnie jest każdy porządny zespół umieścić w lidze, której się kibicuje. Ale w Gazpacho najbardziej słychać obu Bucley’ów, i Jeffa i Tima, Counting Crows, niestety czasami Him(ale to na płycie ), gdzieś przez myśl przemknęło mi Tindersticks.

WIECZÓR DRUGI

 Tym razem organizatorzy nie zawiedli, tak iż o 19:00 komplet publiczności przechadzał się od szatni do stoisk z piwem i  płytami IQ, wyczekując końca próby Abraxasu. Chociaż niestety ludzi było najwyżej dwie trzecie tego co dzień wcześniej. Bardzo cieszyłem się ,że będę mógł zobaczyć ponownie na scenie zespół, który uważam, za najlepszą polską kapelę progresywną od czasów... hm, SBB. Co do samego koncertu - widziałem Abraxas około pięć lat temu w Kuźni i podobało mi się.  Jednak ,żeby zrobiło to na mnie jakieś wielkie wrażenie, to nie powiem.  Ale ich płyta "Live In Memoriam" wklepała mnie w podłoże. Nie wiedziałem, czego mam się spodziewać.

Dość szybko moje wątpliwości zostały rozwiane. Gdzieś w okolicy drugiej, trzeciej minuty trwania pierwszego utworu zaczęły mi chodzić po plecach mrówki - tam i z powrotem. I pozostało tak do końca koncertu, zdecydowanie zbyt krótkiego, trwającego zaledwie godzinę. Ile utworów można przez ten czas zagrać, biorąc pod uwagę, że w repertuarze ma się raczej dosyć długie utwory. Był "Kameleon" na początek (O ile pamięć mnie nie myli "Tarot" był pierwszy, a na pewno była "Anatema, czyli moje obsesje"  bo to mój najukochańszy utwór i czekałam na niego; nie dam sobie głowy uciąć (a może dam), ale "De Profundis" też chyba zdążyli zagrać  - przyp. Agnieszka) "Dorian Dray", "Spiritus...", "Nostradamus". Zespół nieco zmienił brzmienie - doszło trochę ciekawej elektroniki; loopy i inne efekty, zagrali mocno i ostro, momentami bardzo ostro -  Svann się kłania. Polubili takie granie- tylko czy ja to też lubię? (Lubisz, lubisz - przyp. Agnieszka). Poza tym przez chyba 20 minut techniczni IQ kręcili się po scenie usiłując odpowiednio ustawić ekran za sceną, bawiąc  się światłami, tak że czasem zespół grał w kompletnych ciemnościach. Podziwiam anielską cierpliwość Adama i kolegów. Mnie to denerwowało. 

  Co by nie powiedzieć, koncert był doskonały. Muzycy w świetnej formie, Szymon wywijał na gitarze rewelacyjnie, sekcja grała pewnie, dodatkowe sample perkusji zupełnie im nie przeszkadzały J, a Adam... a Adam głosem nigdy nie dysponował najmocniejszym, ale jest przykładem wokalisty , który doskonale potrafi wykorzystać to co ma.  Charyzmę też ma. A na koniec owacja na stojąco.

Lekko ochłonąłem i powiedziałem trochę do siebie, trochę do Agnieszki -Oj, będzie się IQ męczyć. Nie wiem, czy to był najlepszy pomysł wziąć sobie takiego rozgrzewacza.

 Przerwa wszystkim pomogła nieco ochłonąć po emocjach związanych z poprzednim występem, ale niewątpliwie Abraxas ustawiło IQ poprzeczkę  bardzo wysoko.

IQ to legenda. Zespół funkcjonujący na scenie rockowej już chyba z ćwierć wieku, a w połowie lat 80-tych mówiło się, że jest jedynym zespołem , który może zagrozić pozycji Marillion (za sprawą płyty "The Wake"). Ale dopiero teraz zaprezentowali się w całej okazałości swym oddanym słuchaczom  w Polsce. Jak bardzo oddanym można było się przekonać obserwując chociażby podniecone twarze i ekspresyjne gestykulacje co po niektórych fanów (pozdrowienia dla tych dwóch z pierwszego rzędu, którzy żyli każdą nutę, jak chyba nikt inny)

Zaczęło się od małego falstartu - Nicholls nie zauważył, że mikrofon jest wyłączony i kilkanaście sekund miotał się po scenie, nie wiedząc co się dzieje. Na szczęście szybka interwencja technicznego i wszystko poszło dalej prawidłowo. Na pierwszy ogień poszły utwory z najnowszej, jeszcze oficjalnie nie wydanej płyty (a była już dostępna w Bydgoszczy, tylko cena podyktowano za nią trochę za bardzo zaporową). Z tego co słyszałem będziemy mieć do czynienia z pozycją ciężką, mroczną i niełatwą w odbiorze, ale robiącą duże wrażenie. Chociaż wydaje mi się, że w porównaniu z wcześniejszymi utworami, szczególnie z płyt "The Wake" i "Ever", są jakieś mniej błyskotliwe i efektowne. No, ale z ostateczną oceną poczekam na płytę. A jest na niej długa suita (niestety nie pomnę tytułu), która nam w tym roku nieźle w głowach namiesza - w wersji koncertowej był to jeden z najmocniejszych fragmentów tego występu. Oprócz  niej,  największe wrażenie zrobiły na mnie jeszcze "Outer Limits", "Failsafe", "Leap of Faith", a najbardziej "Headlong". W czasie tego utworu mocno upodobniłem się zachowaniem do tych dwóch wyjątkowo żywo reagujących przez cały koncert, fanów siedzących niedaleko mnie. To było piękne. Przy okazji inny fan załapał się na zaśpiewanie fragmentu utworu (Nicholls  podszedł do niego i podał mu mikrofon). Zrobił to może niezbyt czysto, ale w miarę równo i z uczuciem. Niestety nie było mojego ulubionego utworu  IQ "Dans Le Parc Du Chateau Noir" z wspaniałą solówką Mike’a Holmesa. Bardzo lubię  tego gitarzystę. Należy on do tej grupy instrumentalistów, którzy zdają sobie sprawę z jakości swego warsztatu. Przez co zamiast koncentrować się na karkołomnych solówkach,   starają się operować przede wszystkim nastrojem. No nic, wszystko co dobre szybko się kończy, jeszcze tylko dwa bisy, w tym kolejny utwór "The Wake" i koniec. A i wypadałoby wspomnieć o tych nieszczęsnych ekranach za sceną. Przydały się. Przez cały czas koncertu coś się na nich działo i to najczęściej bardzo ciekawie  - intrygujące  animacje odnoszące się do treści utworów, i  np. stare zdjęcia IQ, kiedy byli jeszcze piękni i młodzi (podczas pierwszego bisu). Szkoda, że zabrakło utworów z "Nonzamo", a wiem ,że czasami są wykonywane na koncertach. No, cóż - "You can’t always get , what You want".   Ale i tak poniedziałkowy koncert pozostanie zapewne na zawsze w pamięci mojej i Agnieszki. Takich chwil i emocji po prostu nie da się zapomnieć.   (Na takie koncerty jak  Abraxas i IQ to może chodzić codziennie - przyp. Agnieszka)

Wtorek rano zaczął się raczej kiepsko. W lokalnym dodatku do Wyborczej natrafiłem na krótki wywiad z Adamem Lassą, w którym powiedział, że to nie była reaktywacja zespołu, tylko jednorazowy występ z okazji 10-lecia Kuźni. Szkoda, zapewne nie tylko ja liczyłem , że to już na stałe, i że po tym co dane nam było usłyszeć poprzedniego wieczoru, jest realna szansa na jakieś nowe wydawnictwo Bydgoszczan. Studyjne, oczywiście.
Trzeba się pakować i jechać do Poznania.

WIECZÓR TRZECI

Pod Arenę dotarliśmy dosyć wcześnie.  Miejsca nie były numerowane, lepiej było chwilę poczekać pod drzwiami i znaleźć sobie coś optymalnego. Z resztą pogoda była dobra - słonko świeciło, ciepło. A organizatorzy popisali się, bo zaczęli wpuszczać pół godziny wcześniej, niż było zapowiedziane na biletach. Jeszcze lepiej. Miałem okazję oglądać jak się hala wypełnia. Oj, długo świeciła pustkami. Ale w pewnym momencie okazało się , że trzy razy więcej osób stoi w holu po piwo, niż siedzi w środku.  W każdym razie, jak koncert miał  się już, już zaczynać Arena była zapełniona w jakichś dwóch trzecich.
To  był mój trzeci koncert Jethro Tull. Anderson i jego wesoła kompania, to już dla mnie tacy dobrzy wujaszkowie (Z butelczyną swojsko-familijnego bimberku - przyp. Agnieszka ), którzy zawsze poprawiają mi humor. Poza tym Anderson to swój człowiek - niby taki sowizdrzał i cynik,  jednak w gruncie rzeczy inteligentny i wrażliwy facet. Wyglądał tez fajnie - jak taki bardziej ustatkowany pirat na sutej emeryturze, ktoś w rodzaju wujka Johny’ego Deppa z "Klątwy Czarnej Perły". Zaczęło się bardzo przyjemnie, bo od "Living in The Past", w takiej swobodnej, rozimprowizowanej, bardzo dobrej zresztą, wersji, zagranej z luzem, humorem, nieco jazzująco. Z resztą o wszystkich utworach można powiedzieć, że były zagrane właśnie w takich wersjach. Ale jeden z moich ulubionych utworów "With You There to Help Me" wolę jednak w surowej, rockowej wersji z "Benefit"  (Ten sam zarzut postawiłabym otwierającemu imprezę "Living  in The Past" - przyp. Agnieszka) .( Czyli jak zwykle, wszystkim nie dogodzi - przyp. mój) Chwalebne jest to, że na każdym koncercie JT jaki widziałem, był prawie całkiem inny repertuar. Niewiele rzeczy się powtarza. Przeważnie jest to sam finał.  Ze względu na powinności promocyjne było kilka utworów z "Rupi’s Dance" i "The Christmas Album". Był też krótki set Martina Barre. I było dużo dobrego materiału , praktycznie z całej kariery zespołu.  Bardzo dobrze wypadły dwa utwory z "Crest of The Knave" - "Budapest" i "Farm at The Freeway". Chyba od tego czasu nie nagrali nic lepszego. Ten pierwszy pozbył się już w tej koncertowej wersji direstaistsowskich naleciałości nieco słyszalnych  na płycie. Bardzo udanie wypadł medley zapowiedziany przez Andersona z typowym dla niego poczuciem humoru - "Zagramy z płyty "Songs from The Wood" piosenkę "Songs fron The Wood", z "Too Old to Rock’n’Roll" - "Too Old to Rock’n’Roll, a z "Heavy Horses" - "Stairway to Heaven". Hm... to nie ta  płyta. Wspomniał coś lekko złośliwie o politycznej poprawności i o Micku Abrahamsie  ("He was not very good" - co akurat niezbyt mi się podobało, bo mam o nim znacznie lepsze zdanie). Dość dużo było utworów z "Aqualanga",  bo jak zwykle na finał i bisy tytułowy  (bardzo ostra, hard-rockowa wersja) i standardowo "Locomotive Breath". Ale wcześniej  usłyszeliśmy wyjątkową wersję "Mother Goose" - taką pół akustyczną, ale sporo dłuższą od oryginału (lubią sobie chłopaki pograć). Ten skład Jethro Tull , jeżeli chodzi o możliwości koncertowe jest wyjątkowo mocny. Paradoksalnie jego najsłabszym ogniwem był wokalista - Anderson nie miał jakiegoś rewelacyjnego dnia wokalnie - trochę beczał, trochę skrzypiał, ale trochę śpiewał też. (W sumie na starość głos ludziom wysiada - przyp. Agnieszka)(Ale ja chciałbym być w jego formie, będąc w jego wieku - przyp. mój) Bronił się jako instrumentalista ,wygrywając bajeczne karkołomne melodie na nieodłącznym flecie i  zrobił na scenie więcej kilometrów od  Marillion, Abraxas, IQ i Gazpacho razem wziętych. A na koniec jak zwykle "Cheerio".  Po czym rozbłysły światła i widownia powoli kierowała się w stronę wyjścia Niecałe dwie godziny to trochę mało na zespół z tak długim stażem i równie długą dyskografią. Pierwsza refleksja jaka nasunęła mi się po koncercie, to że czwarty raz na koncert Jethro Tull ... wybrałbym się  z taką samą ochotą, jak na trzy poprzednie.

Wypadałoby na koniec po tych pięciu zespołach w trzy wieczory, jakoś to wszystko podsumować. Bez wątpienia najbardziej podobał mi się Jethro Tull - za swobodę i lekkość z jaką poruszali się muzycy po swoich utworach. Ta muzyka daje im większe pole manewru, jeżeli chodzi o nowe wersje koncertowe. Jest bardziej otwarta strukturalnie i nie boi się improwizacji (bo wywodzi się z min. bluesa i jazzu). A to co proponuje Marillion, IQ lub Abraxas jest z założenia od razu czymś zamkniętym i skończonym, w każdym razie pole manewru jest znacznie mniejsze. Co ciekawe Gazpacho też udało się  "wycisnąć " ze swoich utworów sporo więcej, niż jest na płytach (szczególnie "Bravo"), bo to nie jest zespół prog-rockowy. Nie powinna zbytnio mylić dość nowoczesna forma ich muzyki, która tkwi korzeniami głęboko w latach 60-tych, w rocku z zachodniego wybrzeża USA. No, Gazpacho wypadło moim zdaniem bardzo dobrze, dla mnie to największa niespodzianka. Bardzo podobał mi się koncert Marillion, aż tyle się nie spodziewałem . Abraxas i IQ dały po świetnym (Znakomitym! - przyp. Agnieszka) koncercie i nawet nie mam zamiaru zastanawiać się kto wypadł lepiej.
Trasa koncertowa była bardzo udana. Najgorzej na niej wyszedł samochód Agnieszki , a dokładnie felga i opona w przednim kole (pozdrowienia dla niesławnej pamięci,  byłego  - na szczęście - wicepremiera Pola).
Zaczęło się od Gazpacho, to i w pewnym sensie na Gazpacho się skończyło. Wracając już z Wrocławia do domu,  "odpaliłem" drugą z zakupionych płyt tego zespołu  - "When Earth Let’s Go" i znalazłem to , co mnie tak zaintrygowało na koncercie.

A potem... a potem to Walencia wygrała z  Marsylią 2:0. Na szczęście zdążyłem to zobaczyć.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.