strona 2 z 2
Wiele osób wie, jakim zespołem byli The Beatles. Czterej grzeczni panowie ostrzyżeni z charakterystyczną grzywką, w garniturkach, śpiewający wysokim głosem. Hmmm… Takie wyobrażenie ma naprawdę dużo ludzi. To martwi. Niepokoi również fakt, że nawet fachowcy uparcie obstają przy tym, że „Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band” jest płytą wielką. Nawiązuję do tego albumu, bowiem czerwiec 1967 to data wydania (konkretnie pierwszy dzień czerwca). Cóż, moje zdanie jest następujące: album jest na pewno słabszy od Revolvera, Rubber Soul i nawet od kolejnego Magical Mystery Tour, wydanego również w 1967 w Grudniu. Nie broni się jako płyta psychodeliczna, bowiem zawiera w zasadzie jedynie dwa przejawy psychodelii: utwory „Lucy In The Sky With Diamonds” (gdzie każda pierwsza literka układa się w słowo LSD, chociaż Lennon wielokrotnie zaprzeczał jakoby piosenka była związana z tym narkotykiem) i „A Day In The Life” (trzeba przyznać, że świetne zakończenie albumu) oraz zastosowanie ogromu różnych technik, co było wynikiem jednak bardziej działalności studyjnej niż czystego zaawansowania technicznego muzyków. Poza tym wszystkim album to dosyć dobry. Na pewno nie odstający od innych pozycji z tego samego roku, ale również nie wybijający się na przód. Trzeba jednak oddać mu sprawiedliwość: tak wspaniałego brzmienia nie miała wówczas żadna płyta na świecie. Ponadto po raz pierwszy mamy do czynienia z pełnym koncept albumem, nieśmiało przechodzącym w rock progresywny. Nie mniej jednak polecam bardziej następny „Magical Mystery Tour” (bardziej to zbiór singli niż regularny LP - rzadko kiedy możemy obserwować nazwę tego albumu figurującą w spisie płyt The Beatles), gdzie Beatlesi niektórymi utworami wręcz miażdżą. „Strawberry Fields Forever” jest jednym z najlepszych psychodelicznych utworów Wielkiej Czwórki w historii. Znowu pojawiają się sprzeczności wersji Lennona z wersją publiki: większość słuchaczy widzi wyraźne nawiązania do opisywania swoich wizji po narkotykach, zaś Lennon nieustępliwie twierdzi że napisał tę piosenkę w oparciu o sierociniec Strawberry Field (w którego pobliżu dorastał John) w rodzinnym mieście Bitli – Liverpoolu. Innym kapitalnym psychodelicznym numerem z tej płyty jest „I Am The Walrus”, gdzie po raz kolejny możemy podziwiać kunszt Czwórki w nagrywaniu materiału w studio. Tak więc The Beatles wciąż w wysokiej formie. Jednak ich wizja psychodelii z tego okresu jest dla mnie o wiele mniej przekonująca niż pozostałych zespołów (szczególnie chodzi mi tutaj o Sierżanta Pieprza).
Jak już pisałem wcześniej 1967 był rokiem koncertów i festiwali. Zbiorowe występy grup rockowych (jak np. podczas Human Be In na początku roku) zwiastowały nadejście czegoś jeszcze większego – czegoś co nie pozwoli o sobie zapomnieć na długie lata. Ruchy hipisów nasilały się, dostęp do narkotyków (funkcjonujący po delegalizacji LSD już jedynie w podziemiach, ale jednak innych „podziemiach” niż dzisiaj możemy sobie wyobrażać) ogarniał coraz większą liczbę ludzi, powstawały setki nowych zespołów z artystami ubranymi w koszule w kwiaty, dużo ludzi inwestowało pieniądze w psychodeliczne płyty z kolorowymi okładkami. Jednym słowem psychodelia kwitła. Wtedy paru młodych ludzi postanowiło zorganizować wielki festiwal rockowy, którego świat jeszcze nie widział. Miało na nim wystąpić w kilka dni kilkadziesiąt zespołów rockowych, grających dla zebranej publiczności. Wybór padł na niewielkie miasto Monterey w stanie Kalifornia, a dni w które miał odbyć się festiwal zaplanowano na 16,17,18 czerwca 1967. Przed jego rozpoczęciem istniało bardzo dużo obaw. Obawiano się między innymi czy taka idea (bądź co bądź było to pierwsze takie wydarzenie w historii muzyki rockowej) się przyjmie i czy uda się zgromadzić tak wielu artystów w jednym miejscu na tak krótki okres czasu (tym bardziej że koncerty miały mieć charakter dobroczynny i nie wypłacano nikomu wynagrodzeń). Nadeszły jednak długo oczekiwane przez wszystkich dni środka czerwca… Jak się potem okazało, były to najlepsze trzy dni w historii hipisowskiej muzyki (nie wliczam Woodstock). Ilość artystów, którzy wystąpili na festiwalu wznosząc się ponad swoje rzeczywiste umiejętności musiała przytłaczać ludzi chcących zobaczyć to wydarzenie na żywo. Publika złożona praktycznie z hipisów, bądź ludzi związanych z ich ruchem raz po raz oklaskiwała występujące wtedy zespoły. Lato Miłości niezwykle słoneczne, barwne, stało się takie jeszcze bardziej dzięki wydarzeniom w Monterey.
Zaczęło się od występów mało znanych kapel jak The Association i The Paupers. Dnia 16 czerwca w zasadzie dwa występy mogłyby być jedynymi: duetu Simon And Garfunkel i The Animals ze świetnym tego dnia wokalem Erica Burdona (w zasadzie nazwa zespołu w tym okresie brzmiała Eric Burdon & The (New) Animals). Całkowicie inny był drugi dzień występów. Wtedy to bowiem na kolana powaliła wszystkich swoim wykonaniem Janis Joplin wraz z zespołem. Janis była silnie związana z kulturą hipisowską. Sławne po latach stały się jej porsche, pomalowane na psychodeliczne kolory czy styl ubierania się. O jej zamiłowaniu do różnych używek typu alkohol, narkotyki czy też orgie seksualne (niektóre relacje mówią o homoseksualnych skłonnościach Janis) nie ma sensu się rozpisywać, bo łatwiej policzyć artystów którzy wtedy takiego zamiłowania nie posiadali. Jasne stało się z upływem czasu, że jej bardzo ciekawy głos stanie się wkrótce wizytówką grupy z którą występowała. Big Brother & The Holding Company odniosło na festwalu w Monterey ogromny sukces głównie (albo wyłącznie) dlatego że występowała z nimi Janis. Szczególnie wykonanie „Ball And Chain” wzbudziło ogromny aplauz i zdziwienie takich profesjonalistek jak chociażby Cass Elliot z zespołu The Mamas & The Papas. Joplin po Monterey stała się sławna i była podziwiana przez całe grupy hipisów. Ten dzień przyniósł również doskonałe występy Otisa Reddinga (niezwykłe, żywiołowe wykonania) i Jefferson Airplane (z jak zwykle piękną Grace Slick na wokalu). Wystąpił również zespół Country Joe And The Fish, ubrany w hełmy i wyraźnie chcący zaprotestować przeciw wojnie. Ich wykonania jednak nie były tak porywające jak artystów wymienionych wyżej. Poza psychodelicznymi grupami wystąpiły również Canned Heat (za dwa lata obecne również na Woodstock, gdzie ich występ z pewnością należy uznać za niezwykle udany) i grupa Steve’a Millera. Festiwal zrodził już kilka gwiazd, ale największą odkrył dopiero ostatniego dnia. 18 czerwca 1967 roku ma miejsce występ który na zawsze zapisał się w historii rocka psychodelicznego. Mowa oczywiście o Hendriksie z zespołem. Poprzez doskonałą interpretację utworu „Like A Rolling Stone”, przez porywające wykonanie „Purple Haze” i „Foxy Lady”, aż po ostatnie „Wild Thing” Hendrix potwierdzał że przydomek Boga Gitary jaki za parę lat otrzyma nie będzie przesadzony. I właśnie ostatni numer „Wild Thing” zasługuje na dokładniejsze poznanie (a szczególnie obejrzenie). Końcówkę tego utworu pewnie większość już zna – Hendrix podpala gitarę i roztrzaskując ją o scenę rzuca kawałki, „częstując” nimi publiczność. Magia tego utworu polega jednak na tym, że cholernie dużo można snuć sobie wytłumaczeń zachowania Jimiego. I gwarantuję, że żadnym wytłumaczeniem jest fakt, że Heniek był wtedy po dwóch dawkach LSD. Podpalenie gitary = rozpaleniem znicza/złożenie ofiary? Czemu nie. Jak zawsze – pełna dowolność. W każdym razie występ ten był najlepszym z całego festiwalu w Monterey. Równac się z nim mogą jedynie trzy inne – wspomniana przeze mnie Janis, a także dwa inne z tego samego dnia. Mowa o The Who i Ravi Shankar. The Who zrobili na scenie właściwie to co Hendrix – rozpieprzyli wszystko co mieli akurat pod ręką. A że było ich kilku to oberwało się nie tylko gitarom, ale również perkusji (notabene Keith Moon był największym zwolennikiem rozpierduchy na koncertach). Nie samą demolką oczywiście człowiek żyje i ich koncert również należy uznać za sukces. Ravi Shankar zasłynął natomiast niesamowitymi umiejętnościami gry na sitarze. Technika i szybkość z jaką wygrał swoją ragę zachwyca jeszcze dzisiaj. Niektórzy ze zgromadzonych łapali się wówczas za głowy, co wyczynia muzyk pochodzący z Indii i szerszej publiczności wówczas praktycznie nieznany.
Podsumowując: festiwal okazał się wielkim sukcesem (przede wszystkim artystycznym). Z wielu nieznanych muzyków uczynił światowej sławy gwiazdy, a niektóre występy po dziś dzień można oglądać z zapartym tchem. Otworzył również drogę ku organizacji podobnych przedsięwzięć. Jedno jest pewne – obawy które pojawiały się przed festiwalem były całkowicie bezpodstawne. Polecam wszystkim film dokumentalny nakręcony przez Pennebakera „Monterey Pop” który przybliża znacznie wydarzenia z tych wspaniałych trzech dni.
Po wielkich wydarzeniach w Monterey nikt już nie miał wątpliwości w jakim kierunku pójdzie muzyka. Przez najbliższe miesiące świat miał być pochłonięty przez psychodelię – narkotyczną muzykę dzieci kwiatów. Nie było inaczej. Te trzy dni czerwca pokazały jak wspaniałe możliwości drzemią w rocku psychodelicznym, jak wiele może dać również organizacja tak wielkich festiwali. Festiwal w Monterey właściwie otwiera klamrą tak naprawdę wielkie chwile rocka psychodelicznego i ruchu hipisowskiego. Zamknięciem będzie Woodstock. Dwa wspaniałe lata. Na razie dosyć o koncertach. Powróćmy zatem do studyjnych dzieł które zachwycały wtedy i zachwycają nadal.
Jest taka płyta, której fan tego zespołu praktycznie nie zauważa, za to fan psychodelii ubóstwia. Wydana została w sierpniu 1967. Mowa o słynnym Dudziarzu u Bram Świtu, czyli „The Piper At The Gates Of Dawn” Pink Floydów. Nie był on pierwszą manifestacją muzyczną tej brytyjskiej grupy. Wcześniej otrzymaliśmy zbiór singli, na którym znalazły się przewspaniałe „Arnold Layne”, „See Emily Play” czy „Scarecrow”, ale tylko ostatni utwór znalazł drogę na debiutancki album. Wielka szkoda, że Syd Barrett (ówczesny lider zespołu, ale czy jest ktoś kto tego nie wie?...) nie zdecydował się na ten krok. Po latach została wydana również płyta z zapisem koncertu Floydów w Londynie (dwa kawałki – „Interstellar Overdrive” i „Nick’s Boogie”). Szczególnie warta polecenia jest wersja z obrazem, gdzie możemy podziwiać Londyn lat 60 i totalnie psychodeliczne obrazy z jakiegoś undergroundowego klubu w stolicy. Co do „Dudziarza” to powinno się go uznawać za jeden z najlepszych psychodelicznych albumów wszechczasów. Syd Barrett pokusił się o zabieg bardzo modny w tym czasie – „przelał” swoje narkotyczne doświadczenia po LSD (i chyba nie tylko) na płytę. Ale nie tylko on przyczynił się do jej wspaniałego brzmienia (choć był kompozytorem prawie całego materiału – 10 z 11 utworów należała lub współzależała do niego). Równie wielką pracę wykonali pozostali – np. Wright ze swoimi klawiszami wprowadzał słuchacza w stan nieważkości. Świetnie współgrał z Barretem. Tak totalnie narkotycznego albumu nie było od debiutu Country Joe i Ryby a gdyby nie „Electric Music For The Mind And Body” to mógłbym napisać, że nie było w ogóle… Nie ma co rozpisywać się nad poszczególnymi utworami bo wszystkie są genialne. Poraża niesamowity dobór stylistyczny – ciężko znaleźć piosenkę nie pasującą do pozostałych. „Astronomy Domine” jest zalążkiem space rocka. A przy okazji genialnym psychodelicznym kawałkiem. Podobnie jak odrealnione „Matilda Mother” czy jakby transowe „Pow R. Toc H.”. Jest tu też oczywiście „Interstellar Overdrive” – jeden z najlepszych psychodelicznych kawałków kiedykolwiek nagranych. I typowo Barretowski „Bike” z tekstem wskazującym na spożycie przez jego twórcę nie tylko LSD… Nikt nie może przejść obok tej płyty obojętnie. Jest ona prawdziwym sztandarem rocka psychodelicznego. Osobiście polecam dla zapaleńców wersję mono utworów z „Dudziarza”. Niby znamy te melodie, ale tutaj brzmią jednak inaczej.
Po Lecie Miłości muzyka psychodeliczna przeżywała tak wielki rozkwit jak kasztanowce na maturę. W październiku 1967 wyszedł kolejny album godny uwagi: debiutancki LP grupy H.P Lovecraft. Zespół wydał zaledwie dwa albumy studyjne, ale mimo to jest dzisiaj uważany za jeden z najważniejszych jeśli chodzi o psychodelię. Na debiucie mamy bardzo dużo rozmarzonych i cudownych melodii: począwszy od psychodelicznego „I've Been Wrong Before” przez „The White Ship” i „That's How Much I Love You Baby”. Również otwierające płytę „Wayfaring Stranger” i przebojowe „Let's Get Together” zasługują na uwagę. To bardzo dobry album, z pewnością jedna z ciekawszych pozycji tego roku.
Swoje płyty wydawały również zespoły które wcześniej zasłynęły na świecie. Niekoniecznie chodzi mi tutaj o czysto psychodeliczne grupy. Przykładem może być supergrupa Cream. Poprzedni LP „Fresh Cream” to blues, rock i jeszcze raz blues. Zero tam psychodelicznych momentów (może nie zero, ale naprawdę niewielka ilość), jedynie genialna gra duetu Baker – Bruce w sekcji rytmicznej i zawsze świetnego Claptona. Na wydanym w Listopadzie 1967 roku „Disraeli Gears” widać już wyraźne wpływy psychodelii (choćby na samej okładce). Nawet takie gwiazdy jakimi wówczas byli członkowie Cream musieli pogodzić się z tym, że pod koniec lat 60. z samego bluesa wyżyć się po prostu nie da. A przy okazji stworzyli album pełny kapitalnych numerów, dzisiaj nazywanych klasyką rocka. Dla przykładu takie „Sunshine Of Your Love”, które dzisiaj zna każdy. Ciężki jak na tamte czasy riff i bębny Bakera czynią ten kawałek fundamentem pod późniejszy hardrock. Tak jak bardziej psychodeliczne „Strange Brew”. To również genialny utwór pokazujący zmiany w stylu gry zespołu. Jednak nie da się ukryć że bardziej to album bluesowy niż psychodeliczny (co stwierdzam z żalem). Psychodelii nie brakuje natomiast na innej płycie wydanej w tym samym miesiącu, również przez grupę która nieco wcześniej zasłynęła tu i ówdzie. Mówię tutaj oczywiście o 13th Floor Elevators i ich totalnie narkotycznym drugim LP „Easter Everywhere”. Komu brakowało rocka psychodelicznego na debiucie, tutaj nie może narzekać. Bardzo dużo zespołów grających rock psychodeliczny już zdążyło naczerpać się z debiutanckiej płyty zespołu Roky’ego Ericksona (przyznawali się do tego nawet The Doors) i Elevatorsi długo nie czekając stworzyli drugi, jeszcze bardziej psychodeliczny krążek. W zasadzie mówiąc o muzyce nasiąkniętej narkotykami nie można zapomnieć o 13th Floor Elevators. To była w zasadzie ostatnia tak dobra płyta zespołu (wcale nie z powodu niemocy twórczej muzyków…). Z jednym z najgenialniejszych utworów inspirowanych narkotykami „Slip Inside This House”. Z paroma innymi niesamowicie „podkręcającymi” słuchacza. I przede wszystkim z Roky’m. Nie da się łatwo zapomnieć jego wkładu w muzykę rockową. Oraz tego co wydarzyło się niedługo po wydaniu „Easter Everywhere”. Postaram się o tym jeszcze później napisać.
Inne wydarzenia roku 1967 które warto zapamiętać: Swoją pierwszą płytę pod nową nazwą wydaje Eric Burdon & The Animals – „Winds Of Change”. Dobry, gitarowy album. Na uwagę zwraca wokal Burdona (jak zawsze świetny). Trzy grosze dorzucają The Byrds, którzy po świetnym „Fifth Dimension” lekko obniżyli loty, wydając wciąż niezłe ale już nie tak porywające „Younger Than Yesterday”. Odzywają się The Rolling Stones wydając „Their Satanic Majesties Request” mający być odpowiedzią na „Sierżanta” Beatlesów. Nie wyszło im to jednak za dobrze i poza paroma fragmentami płyty (przede wszystkim „2000 Light Years From Home”) nie ma na czym ucha zawiesić. Świetną płytę wydaje za to zespół Traffic – „Dear Mr. Fantasy”. Ten krążek śmiało można postawić obok innych omówionych przeze mnie nieco obszerniej do tej pory. Bardzo przypomina mi on studyjne zabawy Beatlesów w najlepszej formie. Do najlepszych utworów na płycie należą: tytułowy „Dear Mr. Fantasy”, otwierający płytę „Heaven Is In Your Mind”, czy odjechany „Giving To You”. Dla bardziej wymagających, mamy jeszcze doskonałe dźwięki sitaru w „Utterly Simple”. Naprawdę bardzo bogato zaaranżowana muzyka i oczywiście co najważniejsze – psychodeliczna. Dobre albumy wydają też West Coast Pop Art Experimental Band („Vol. 2”) i The Red Crayola („The Parable Of Arable Land”).
Na razie na tym zakończę drugą cześć, jeśli o jakiejś ważniejszej płycie zapomniałem (chodzi tylko o te ważniejsze bo o wszystkich płytach roku 1967 można by napisać książkę) to kładę się krzyżem i przepraszam, a na sam koniec przygotuję erratę.
Rekomendowane albumy psychodeliczne roku 1967:
Czytaj na stronie: 1 | 2