ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

felietony

01.01.2011

PODSUMOWANIE ROKU 2010

PODSUMOWANIE ROKU 2010 "Salus rei publicae suprema lex esto". Dobro publiczne winno być najwyższym prawem. Kierując się tą starą, rzymską zasadą, zapraszamy do obszernego, artrockowego podsumowania roku 2010, przygotowanego specjalnie dla Was. Muzycznie był on bardzo ciekawy, obfitował w wiele wartościowych wydawnictw, wywodzących się z różnych stylów. Jeśli więc inne sprawy zajmowały was, Drodzy Czytelnicy, bardziej niż te muzyczne, a nie chcecie przegapić tegorocznych perełek, zapraszamy do lektury!

 

Na początku chciałem zaznaczyć, że jest to podsumowanie skrajnie subiektywne. Jak wiemy, fakty nie istnieją, jedynie interpretacje, zwłaszcza w muzyce. Każdy z Was może więc mieć inne spojrzenie i opinie na temat niżej wymienionych wydawnictw. Tak się złożyło, że w roku 2010 miałem uszy szeroko otwarte na nowe projekty, albumy, powroty i debiuty, dlatego udało mi się stworzyć obszerną bazę krążków wartych wspomnienia. Postanowiłem się podzielić moimi spostrzeżeniami, wszak dobrej muzyki nigdy za wiele. Zresztą część z nich mieliście okazję już poznać w ciągu roku jak recenzje (moje bądź redakcyjnych kolegów). Wybczacie, jeśli  nad niektórymi pozycjami przelecimy tylko skrótowo, ale jakby chcieć opowiedzieć o każdym albumie, nie starczyłoby  miejsca w bazie danych. Jako słuchacz o skrajnie wysokim „open mind index”, nie skupiam się tylko na klimatach około progresywnych, ale także zupełnie od siebie odległych stylach jak thrash metal, hip-hop, czy ambitna twórczość elektroniczna. Jestem pewien, że dla naszych otwartych na poszukiwania Czytelników to nie problem. Mam nadzieję, że chociaż część z was znajdzie coś ciekawego dla siebie. Zapraszam do degustacji.
Wszystkiego dobrego w nowym roku!

 

Trzeba posłuchać:

Na początek chwała zwycięzcom. Moim osobistym kandydatem do albumu roku jest długo oczekiwany krążek legendy trip-hopu, grupy Morcheeba. „Blood Like Lemonade” to przede wszystkim powrót po latach niesamowitMorcheeba - Blood Like Lemonadeej wokalistki Skye Edwards. Materiał jak zwykle w przypadku Brytyjczyków brzmi świetnie, jest bogaty w liczne smaczki, nagrany i zagrany po mistrzowsku. Zawiera nadspodziewanie wiele świetnych, przebojowych, skrojonych na miarę utworów. Właściwie to każdy z nich tutaj jest taki. Zespół wyraźnie odżył po powrocie Skye, choć poprzednie albumy osobiście również bardzo mi się podobały (szczególnie „Dive Deep”). Zresztą wysoką formę Morcheeba potwierdziła dobitnie na niesamowitym koncercie w Warszawie. Kolejną perełką jest najnowszy album grupy Rome – projektu rodem z Luksemburga. Zaliczany jest zazwyczaj do gatunku martial folk, lecz uważni słuchacze wychwycą z pewnością smaczki i inspiracje innymi gatunkami. „Nos Chants Perdus” (piąty ich długograj) charakteryzuje się piekielnie soczystym i naturalnym brzmieniem, a jest tym ważniejsze, że album to w większości akustyczne i subtelne granie. Klasyczna gitara, wyraźna acz drugoplanowa sekcja rytmiczna, różne sample w tle, a na przedzie niesamowicie głęboki i emocjonalny głos Jerome – przepiękne wrażenie robi ta płyta, szczególnie na słuchaczach poszukujących głębi, ważnych motywów tekstowych i emocjonalnego, intymnego klimatu. Druga połowa krążka to mistrzostwo świata.

Dla kontrastu przyjrzyjmy się scenie nie mającej z intymnym minimalizmem za wiele wspólnego. Był to dość udany rok dla metalowego grania. Zanotowaliśmy dużo powrotów, mniej lub bardziej udanych, wielu faworytów nie zawiodło, jednak zdarzyły się też zaskakujące wpadki. Bardzo interesujące płyty moim zdaniem nagrali chłopcy z Overkill („Ironbound” to najlepsza metalowa płyta tego roku – im są starsi, tym więcej mają do powiedzenia), szwedzka horda Unleashed (bardzo przebojowy, melodyjny, ale ciekawy death metal) czy nowo powstały na gruzach Celtic Frost projekt Triptykon (przytłaczająco ciężki i zły „Eparistera Daimones”). Nie zawiedli także weterani z Nevermore, choć można się spierać czy „The Obsidian Conspiracy” to nie krok w tył w stosunku do genialnej poprzedniczki. Kontrowersyjnie twierdzę, że udanie zaprezentował się kanadyjski Annihilator, który po serii żenujących albumów w końcu stworzył nowoczesne, ale kopiące szczerze dupsko, dynamiczne i ciekawe kompozycje. Wbrew opinii większości, bardzo podnieciły mnie także nowości od Killing Joke (album „Absolute Dissent”), Cathedral („The Guessing Game”), Grave Digger (“The Clans Are Rising Again”), Electric Wizard (“Black Masses”), Darkthrone (“Circle the Wagons”), Jon Oliva's Pain (“Festival”), czy Fear Factory (“Mechanize”), a także niedoceniane należycie produkcje Moly Hatchet (“Justice”), Deftones (“Diamond Eyes”), Vanden Plas (“Seraphic Clockwork”), High on Fire (“Snakes for the Divine”), Accept (“Blood Of The Nations”), Ihsahna (“After”), Armored Saint (“La Raza”), Quest For Fire (“Light for Paradise”), Black Country Communion (“Black Country”). Warto także zawiesić oko na premierowych wydawnictwach DVD Opeth (“Opeth In Live Concert At The Royal Albert Hall”), Porcupine Tree (“Anesthetize”), Immortal (“The Seventh Date Of Blashyrkh”), czy Behemoth (“Evangelia Heretika”).

Najciekawszym gatunkiem w tym roku był dla mnie rejon leżący na pograniczu rocka, electro i alternatywy. Cieszy zwłaszcza to, że bardzo solidnie (w końcu!) zaprezentowały się polskie projekty – te mniej i bardziej znane. Przykłady można mnożyć – świetny Happy Pills („Retrosexual”), kiepsko promowana, a warta uwagi płyta Indukti („Idmen”), w końcu wciągająca produkcja Strachy na Lachy („doDekafonia”), jeszcze lepsza niż zazwyczaj produkcja Smolika („4”), zaskakująco ostry i szczery Proletaryat („Prawda”), piekielnie diabelski i pokręcony jak labirynt projekt Morowe („Piekło.Labirynty.Diabły”), bijąca wszelkie rekordy nowa Brodka (rzeczywiście dobra „Granda”), tradycyjnie tekstowo zachwycający Lao Che („Prąd Stały, Prąd Zmienny”), eksperymentalny, ale nie nudzący L.U.C. („PyyKyCyKyTyPff”), czy choćby Lebowski („Cinematic”), o czym pisaliśmy ostatnio na artrocku. Nie można zapominać także o przyzwoitych płytach Frontside („Zniszczyć Wszystko”), JAAD („Trzy Elementy”), czy Lunatic Soul (“Lunatic Soul II”). Głośno będzie także o wybornym krążku Blindead (pokręcony „Affliction XXIX II MXMVI”). Zabójczo brzmiące CD wydali także Wojtek Pilichowski (audiofilskie „Fair of Noise”) i lider T.Love – Muniek. Jeśli chodzi o hip-hopowe klimaty, warta uwagi jest najnowsza płyta Abradaba, znanego wcześniej przede wszystkim z pracy w Kaliber44.

Kiedy przejdziemy do światowych produkcji, do miana kandydatów na płytę roku zasługują premierowe wydawnictwa spod znaku downtempo i chillout - mistrzowską klasę potwierdzili Bonobo („Black Sands”), Jaga Jazzist (“One-Armed Bandit”) i Chemical Brothers (“Further” – dla mnie bardzo pozytywne zaskoczenie). Röyksopp dał prztyczka w nos wszystkim Emo-fanom poprzedniego krążka i nagrał dojrzałego, ambientowego „Seniora”, na poziomie zaprezentowali się Funki Porcini („On”), Tricky („Mixed Race” i udany koncert w Polsce), bardzo przyjemnie (na Święta) zagrali Daft Punk na swojej ścieżce dźwiękowej do „Tron - Legacy”. Wasze głośniki sprawdzi Amon Tobin ze swoją premierową, krótką ale zabójczą, płytą „Monthly Joints Series”, a na dokładkę dołoży Venetian Snares z kosmiczną i nieludzką elektroniką na „My So-Called Life”. Dość fajnie przypomnieli o sobie klasycy electro z Underworld (dyskotekowa płyta „Barking”). Bardzo dobrą, jeśli nie najlepszą w swojej karierze, popełnili socjaliści z Manic Street Preachers (“Postcards From A Young Man”), to samo mogę powiedzieć o ciągle utrzymującym się na topie Sealu - choć pewnie nie wszyscy się zgodzą, to „Commitment” (mimo że trochę wtórny), przepełnia mnie coraz większą radością przy każdym kolejnym odsłuchu. Zwrócić uwagę także trzeba na to co stworzyli Joe Satriani (“Black Swans And Wormhole Wizards” – zero popisów, 100% MUZYKI), Anathema (najlepszy od lat „We're Here Because We're Here”), panie Erykah Badu (niszcząca basem “New Amerykah Part Two: Return of the Ankh”), Macy Gray („The Sellout”) i Katie Melua – (miejscami genialny “The House”), oraz panowie Eric Clapton (minimalistyczny “Clapton”), Robert Plant – („Band Of Joy”), Sully Erna (tak, to ten z Godsmack… tutaj zaskakująco śpiewa na „Avalon”). Niesamowite, bombastyczne wręcz beaty stworzyli producenci zgromadzeni wokół Christiny Aguilery (album „Bionic”), wciąż „czują bluesa” weterani z Cypress Hill („Rise Up”), Ice Cube (potężne basy na „I Am The West”) i Jamiroquai (nic nowego na „Rock Dust Light Star”, ale nadal pięknie buja). Bardzo oldschoolową, pachnącą wschodnim wybrzeżem, ale nowocześnie brzmiącą płytę zaproponował Lewis Parker (EP „The Unseen Trap” to mieszanka hip-hopu, funku i symfonicznych wstawek – całość brzmi bardzo elegancko i kulturalnie). Poniżej pewnego poziomu nie schodzą nigdy The Roots – chociaż tym razem „How I Got Over” nie jest tak wspaniała jak poprzedniczki. Warto także posłuchać wybornie smakującej produkcji Gotan Project„Tango 3.0”, która była swego czasu mocno promowana w komercyjnych mediach. Przypomniał o sobie także Herbie Hancock – “The Imagine Project” to dość złożone, długie, ale wciągające dzieło.

 

Można spróbować…

Tradycyjnie płyt z tzw. “średniej półki” było w tym roku najwięcej. Zaliczają się do tego niezbyt udane powroty po latach, niezbyt dobre kontynuacje, jak i niezbyt odkrywcze debiuty. Ogólnie wszystko jest raczej „niezbyt”. Nie znaczy to wcale, że nikt tu nie znajdzie nic dla siebie. Ogromna część tych albumów trafi w gusta tzw. „wielbicieli gatunku”, jednak większość słuchaczy zapewnie przejdzie koło nich obojętnie.

Nie sposób przybliżyć wszystkich tytułów, bo jest ich zbyt wiele. Postaram się w telegraficznym skrócie wymienić te, które mnie w jakiś sposób dotknęły. Szczerze mówiąc o wiele więcej spodziewałem się po krążkach zasłużonych kapel z gatunku rock/metal (z których większość milczała przez długie lata, robiąc smaczek na ciekawy coming back). Mowa tu przede wszystkim o dość przeciętnych wydawnictwach Blind Guardian (przekombinowany „At the Edge of Time”), Motorhead (oklepany „The World Is Yours”), Dimmu Borgir (fragmentami tylko porywający „Abrahadabra”), Cradle Of Filth (po kilku odsłuchach jednak bardzo nużący “Darkly, Darkly, Venus Aversa”), Flotsam and Jetsam (nudny „The Cold”), Death Angel (spodziewałem się czegoś znaczne lepszego niż „Relentless Retribution”), Helstar („Glory of Chaos” brzmi świetnie, ale nic ponadto), Pain of Salvation (dziwna „Road Salt, pt. 1”, do której ostatecznie nie mogę się przekonać), Kamelot (zawsze się dziwiłem, że aż tak długo potrafią utrzymać świetną formę, na “Poetry for the Poisoned” powietrze z nich w końcu uszło), Woven Hand („The Threshing Floor” zawodzi, a typowałem ją do płyty roku). Coraz większe oznaki zupełnego zmęczenia materiału wykazują muzycy Rhapsody Of Fire (kiepskie „The Frozen Tears of Angels”, jak i EP „The Cold Embrace Of Fear”), Virgin Steele (straszny zawód w postaci “The Black Light Bacchanalia”), Helloween („7 Sinners”), Gamma Ray (“To The Metal”), Exodus (“Exhibit B - The Human Condition”), Rage („Strings To A Web”), Masterplan (“Time to be King”), Enslaved (dziwnie nieciekawe “Axioma Ethica Odini”). Fragmentami zacne, ale nie broniące się jako całość płyty nagrali weterani z Forbidden („Omega Wave”), Monster Magnet („Mastermind”), Sodom („In War And Pieces”), Heathen (“The Evolution Of Chaos”), a także projekty Allen/Lande (“The Showdown”), Star One (“Victims Of The Modern Age”), czy nowe produkcje Spiritual Beggars (“Return To Zero”), Spock's Beard (“X”) i elektroniczny God Is an Astronaut (“Age of the Fifth Sun”). Warto dać szansę i zwrócić uwagę na odważne pomysły Pata Metheny na “Orchestrion”, John Zorna (wyjątkowo spokojna „In Search of the Miracolous”), The Future Sound Of London (bardzo głęboki I trudny “Environments 3”), Current 93 (wypełniony symbolami “Baalstorm, Sing Omega”) oraz na krótką, lecz bezkompromisową płytę Deathspell Omega (diabelski „Paracletus”). Zupełnie do mnie nie trafiły za to najnowsze propozycje uznanych, wręcz legendarnych artystów: Steve Hackett („Out Of The Tunnel's Mouth”), Rob Halford („Made Of Metal”), James Labrie (“Static Impulse”), Danzig („Deth Red Sabaoth”). Ciekawie zapowiadały się pozycje z gatunku ambient, których co roku wychodzi tyle, że nie sposób wszystkich ogarnąć. Na nowe płyty kilku klasyków czekałem jednak z wypiekami. Mowa tu o projekcie Steve Roacha & Marka Seeliga („Nightbloom”), niezwykle minimalistycznej płycie Roberta Richa (“Ylang”), Pantha Du Prince („Black Noise”), Maxa Richtera („Infra”), czy Johna Serrie („Thousand Star”). Niestety żadna z nich nie okazała się na tyle wciągająca, aby na dłużej zagościć w moim odtwarzaczu.

 

Można sobie odpuścić:

Nie kopie się leżącego. Tym niemniej nie sposób zapomnieć zupełnie nieudanych (wg. mnie i statystycznej większości słuchaczy i krytyków) wydawnictw zespołów, które jeszcze jakiś czas temu uważane były za wielkie. Niektóre z nich nadal są. Czy słusznie? Biorąc pod uwagę obecnie proponowaną fanom muzykę, można z tym polemizować. “The Final Frontier” by Iron Maiden podzielił fanów Żelaznej Dziewicy jak nigdy dotąd. Osobiście nigdy nie byłem ich wielkim zwolennikiem, a i po nowe płyty nie sięgałem z zapałem, ponieważ zazwyczaj poszukuję czegoś co mnie zaskoczy, zaszokuje. Kolejne nowe płyty Maidenów mogłem zaś wyśpiewać sobie jeszcze na długo przed premierą. Tym razem udało się przekroczyć kolejne granice wtórności i nudy, choć z pewnością gdzieś na Ziemi nadal istnieją słuchacze, którzy uznają ten krążek za wartościowy. Niestety podobną ścieżką podążył szwedzki Therion (coraz bardziej ocierający się o kabaret na “Sitra Ahra”), oraz brazylijska Angra (niezbyt udana “Aqua”). Smucić mogą także bardzo nudne wydawnictwa takich kapel jak Massive Attack (“Heligoland”), czy Linkin Park (myślałem, że mają więcej do zaproponowania niż słabiutkie „A Thousand Suns”). Nie dziwią mnie za to niesłuchalne kakofonie wirtuozów gitary: Yngwie Malmsteen („Relentless”), Axel Rudi Pell („The Crest”), Blackmore's Night („Autumn Sky”), czy Marty Friedman („Bad D.N.A.”) nie znają raczej klasyka Perfect – „Niepokonani” i nie wiedzą kiedy ze sceny zejść. Co było do przewidzenia, niestrawne rzeczy upichcili mistrzowie regresywnego metalu, czyli Manticora (“Safe”), Royal Hunt (“X”), Elvenking (“Red Silent Tides”) i Tristania („Rubicon” – zły gotyk boli całe życie).

 

Podsumowując, 2010 rok obrodził w wiele ciekawych wydawnictw, których było zdecydowanie więcej niż tych wartych odpuszczenia. Cytując jednak klasyka: „Połowy z was nie poznałem i w połowie tak dobrze jak bym chciał, a mniej niż połowę chciałbym znać choć w połowie dobrze tak jak na to zasługują.” Dodatkowo czekam na albumy, które miały się ukazać jeszcze w tym roku, ale twórcy dopieszczają jeszcze szczegóły. Nowymi dziełami Devina Townsenda, Ulver, U2, Tenhi, Pallas, Manowar, Rush, Areny, Ark, Venom, Testament, Deep Purple, Opeth, Orange Goblin, Summoning, Morbid Angel, Symphony X, Nine Inch Nails, OSI, Fates Warning, czy Moonspell, zostaniemy więc zapewne uraczeni dopiero w 2011 roku

 


 

Prywatne TOP10:

1. Morcheeba - Blood Like Lemonade
2. Rome - Nos Chants Perdus
3. Annihilator - Annihilator :twisted:
4. Overkill - Ironbound
5. Triptykon - Eparistera Daimones
6. Unleashed - As Yggdrasil Trembles
7. Manic Street Preachers - Postcards From A Young Man
8. Lao Che - Prąd stały/Prąd zmienny
9. Bonobo - Black Sands
10. Jaga Jazzist - One-Armed Bandit

 

Koncertowe TOP5:

1. Morcheeba (Warszawa)
2. Ulver (Warszawa)
3. Blind Guardian (Warszawa)
4. Anathema (Warszawa)
5. AC/DC (Warszawa)

.


 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.