ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 22.11 - Żnin
- 23.11 - Koszalin
- 24.11 - Gdynia
- 29.11 - Olsztyn
- 22.11 - Bydgoszcz
- 23.11 - Poznań
- 24.11 - Katowice
- 22.11 - Poznań
- 23.11 - Łódź
- 24.11 - Piekary Śląskie
- 22.11 - Olsztyn
- 23.11 - Gdańsk
- 24.11 - Białystok
- 27.11 - Rzeszów
- 28.11 - Lublin
- 29.11 - Kraków
- 01.12 - Warszawa
- 23.11 - Warszawa
- 24.11 - Wrocław
- 26.11 - Kraków
- 27.11 - Poznań
- 24.11 - Warszawa
- 24.11 - Kraków
- 24.11 - Kraków
- 25.11 - Poznań
- 26.11 - Kraków
- 26.11 - Warszawa
- 30.11 - Warszawa
- 30.11 - Kraków
- 30.11 - Sosnowiec
- 03.12 - Gdańsk
- 04.12 - Wrocław
- 05.12 - Kraków
- 06.12 - Warszawa
- 04.12 - Poznań
- 05.12 - Warszawa
- 06.12 - Kraków
- 06.12 - Kraków
- 06.12 - Jarosław
- 07.12 - Dukla
 

felietony

01.09.2011

Rock Psychodeliczny - część I

Opowiem teraz krótką historię pewnego stylu muzyki rockowej, który na zawsze zmienił świat. Ponad 80% płyt rocka progresywnego w latach 70. było niczym innym jak idealną ewolucją psychodelii.

Okoliczności powstania (przygotowanie działki)

 Ideały które zaproponowały zespoły hipisów stanowiły smakowitą pożywkę również dla hardrockowych kapel. Jednym słowem lata 1967 do 1969 można (a właściwie trzeba) uważać za najważniejsze dla rozwoju gatunku. Wbrew dość powszechnym mniemaniom przesłanki o zmianach w świecie muzyki zaczęły pojawiać się już dużo wcześniej.

Rok 1959 – Wietnam. Coś co wydawać by się mogło nie powinno nastąpić, zaskakuje cały świat. Z każdym kolejnym rokiem siły USA w Wietnamie zaczynają wzrastać, by osiągnąć swoją największą liczbę w 1968. Wojna ta miała w sumie znaczenie czysto strategiczne – nie zagrażała w żaden sposób bezpośrednio Ameryce, nie była również koniecznością. Została wzniecona z obawy przed dalszą eksploracją wpływów komunistycznych w Azji i w następstwie przed niebezpieczeństwem zbyt wielkiej konkurencji dla USA pod względem militarnym. Konflikt wietnamski miał równie wiele zwolenników co przeciwników (tych było chyba jednak trochę więcej). Już na początku lat 60. zaczęły powstawać w Ameryce różne mniejsze ruchy z jasnym celem wywarcia presji na rządzie co w efekcie miało doprowadzić do zakończenia wojny. Te mniejsze ruchy z czasem zaczęły przybierać na sile, aż w końcu ukuto nazwę „hipisi”. O tym wszystkim napiszę jednak później. Na razie cofnijmy się jeszcze raz na początek lat 60. Sam początek.

Pierwszym słuchowym dokumentem zapisującym jakiekolwiek psychodeliczne tematy był longplay zatytułowany „Mushroom Ceremony Of The Mazatec Indians”, nagrany przez naukowca Gordona Wassona. Powstał jeszcze w roku 1957, więc wtedy gdy praktycznie nikt nie mógł słuchać płyt opisujących wrażenia po spożyciu psychodelików. Sam album jednak nie był poza tematyką w żaden sposób związany z próbami szukania czegoś nowego. Wszystko miało nastąpić już wkrótce. W podziemnym światku zaczęto bowiem mówić o przejedzeniu się niektórych rock’n rollem w czystej postaci. Rockabilly odchodziło do lamusa, a na przód wysuwali się ci, którzy mieli smykałkę do eksperymentowania. Buddy Holly (zmarły w wieku 22 lat) chociaż nagrywał jedynie 2 lata, wywarł ogromny wpływ na muzykę rockową. Stał się jednym z pierwszych eksperymentatorów, stosując nowatorskie jak na tamte czasy techniki – np. nagrywanie na dwuścieżkowym magnetofonie. Jeszcze bardziej do hipisowskich (i zarazem psychodelicznych) ideałów zbliżył się prawie nikomu dzisiaj nieznany muzyk Eden Ahbez. Żył w skrajnym ubóstwie – poruszając się prawie non stop w starych sandałach, z włosami do ramion, sypiając gdzie popadnie. Nad jego życiorysem zawisło wiele legend – był to jednak styl życia, który za mniej więcej 10 lat mieli przejąć dzieci kwiaty. W 1960 roku wydał płytę zatytułowaną Eden’s Island. Na płycie poruszane jest wiele tematów, będących motywem przewodnim ery psychodelii. Sama okładka płyty budzi bardzo wiele skojarzeń z hipisami, jak i z ich stylem życia. Album był głównie mieszanką poezji bitników, z wieloma eksperymentami muzycznymi Ahbeza. Pomimo jego usilnych starań promocyjnych, album nie sprzedawał się jednak najlepiej i po jednym z pierwszych, wygłaszających czysto hipisowskie teorie artyście słuch zaginął. Do czasu jednak gdy pojawia się Aldous Huxley… A ma to miejsce już rok później. Oto bowiem w 1961 roku zarejestrowany został jego wykład, mający jasny związek z narkotykami powodującymi halucynacje i ze środkami psychodelicznymi. Co prawda ani razu nie pada jeszcze słowo „psychodelia”, jednak jej narodziny są już tylko kwestią czasu. Jeśli jesteśmy już przy nazewnictwie, w tym samym roku zespół The Gamblers nagrywa singiel „Moon Dawg”, który zawiera wstawkę zatytułowaną „LSD-25”. Sam singiel jednak, jak i również owa piosenka nie jest w żaden sposób związany z rockiem psychodelicznym. To co można nazwać czymś mającym związek z tym stylem nagrane zostaje w 1962.

Alan Watts – filozof, pisarz, pionier tego o czym traktuje ten artykuł. W latach 50 wielokrotnie próbował LSD, co później było uwypuklone w jego książkach. Był wielkim zwolennikiem stosowania narkotyków pobudzających świadomość i wcale się tego nie wstydził. We wspomnianym wcześniej roku 1962 wydaje przez wielu uważany za dziadka wszystkich albumów psychodelicznych – longplay „This Is It”. Płyta zawiera bardzo dużo muzyki improwizowanej, w dużej mierze składającej się jedynie z rytmicznego bicia bębnów, zniekształconej mowy i mocno zarysowanego użycia instrumentów orientalnych. Z perspektywy czasu widać jak na dłoni, że nie jest to jednak album definiujący w choćby najmniejszym stopniu styl rocka psychodelicznego. Nie ma na nim żadnych muzycznych motywów i powinien być uważany bardziej za kolejny narkotyczny eksperyment Wattsa niż za regularne wydawnictwo. Nie mniej jednak wkład tej płyty w rozwój muzyki psychodelicznej należy uznać za duży. Po ukazaniu się „This Is It” na jakiś czas zapomniano o eksperymentowaniu po narkotykach. Chociaż może inaczej – eksperymenty te nie były na tyle przełomowe, by wnieść coś do kostniejącego pomału gatunku rocka. Aż do czasu gdy na świecie pojawia się…

Robert Allen Zimmerman. Znany wszystkim jako Bob Dylan. Na pewno zabrakłoby palców u rąk gdyby zechcieć liczyć jego narkotykowe ekscesy. Powstaje jednak pytanie od czego się to wszystko zaczęło. Krąży wiele anegdot jakoby młody Zimmerman w roku 1961 po raz pierwszy zasmakował w psychodelikach (konkretnie w pochodnej substancji sławnego pejotlu), a w kolejnych latach jedynie pogłębiając swoją wiedzę (teoretyczną i praktyczną) na temat tego typu używek. Mniejsza z tym co jest prawdą a co nie (z resztą Dylan rzadko kiedy na swoich albumach umieszczał psychodeliczne akcenty, jeden z nielicznych przykładów stanowi album „Another Side Of…” gdzie utwór Chimes Of Freedom przez wielu jest uważany za inspirowany narkotykami). Najważniejsze jest w tym wszystko to, że w roku 1964 pewnych czterech muzyków z Liverpoolu nawinęło się na Dylana w Nowym Jorku. Nieopierzeni panowie z The Beatles od razu polubili smak trawki i w niedługim czasie stali się przykładowym zespołem który do swojej twórczości potrzebuje dragów. O nich będzie jednak później. W tym samym roku po raz pierwszy w historii możemy obserwować użycie słowa „psychedelic” w piosence. Mowa tutaj o zespole Holy Modal Rounders i o piosence „Hesitation Blues”. Mamy tam bowiem coś takiego : "...I got my psychedelic feet/In my psychedelic shoes/Oh lordy momma/I got the psychedelic blues...". Nie wiem na ile zespół był świadomy o czym śpiewa, fakt jest jednak faktem, że przed nimi nikt nie użył tego wyrażenia. A przynajmniej nie będąc tego w pełni świadomym. Był to jednak element tekstu i nie określał muzyki uprawianej przez tę grupę. Pierwszy raz kiedy słowo „psychedelic” przeniknęło do nazwy zespołu miał miejsce niedługo potem, bo na samym początku roku 1965. Wtedy bowiem powstaje w Los Angeles zespół zwany Psychedelic Rangers. I to właśnie jest pierwszy znany przypadek gdy ktoś określa siebie mianem „psychodelicznego”. Jako ciekawostkę można podać fakt, iż perkusistą grupy był John Densmore, znany później jako bębniarz The Doors. Widać zatem jak wiele zmieniło się w roku 1965 jeśli chodzi o stosowanie słów „psychedelic”. LSD i inne tego typu potrawy wkraczały wielkim krokiem do świata rockowego, chcąc nie chcąc powodując natychmiastową chęć stosowania różnych egzotycznych do tej pory technik przez muzyków. Jednym z momentów przełomowych z perspektywy późniejszych lat wydaje się dzień 29 czerwca 1965 roku. Wówczas mało jeszcze znany zespół The Charlatans (jedni z pionierów psychodelicznego rocka) daje koncert w Nevadzie. Nie byłoby by w tym nic przełomowego, gdyby nie fakt że wszyscy muzycy byli po zażyciu LSD. Publiczność natomiast nie chciała pozostać dłużna i dostosowała się pod względem poszerzania swojej percepcji. Być może nie wszyscy, ale na pewno większość. Ten występ stał się jednym z pierwszych udokumentowanych, gdy zarówno artyści jak i słuchacze znajdowali się pod wpływem kwasu. Za 2 lata taka sytuacja stanie się całkowicie normalna, a za 4 stanie się tradycją, jak np. mycie zębów czy poranne picie kawy. Stopniowo z upływem czasu wiele zespołów zaczęło brać przykład z Szarlatanów i swój stan z koncertów zaczęło przenosić do czterech ścian studia, by nagrywać płyty pod jego wpływem.

Wczesna psychodelia – czyli Wielka Czwórka i inni

Nie da się ukryć, że najbardziej płodnymi artystami tamtych czasów byli The Beatles. Jakkolwiek byłbym przeciwny stawianiu ich na czele zespołów grających psychodelię, to jednak należy się im szacunek chociaż za to niesamowite dopasowanie do akurat panującego stylu. Zanim jednak Fab Four pokazali pełnię swoich możliwości, pojawiło się kilka grup zgłaszających swe aspiracje do bycia pierwszymi zespołami psychodelicznymi. The Yardbirds (jeden z najgenialniejszych składów w historii), czy The Kinks są autorami utworów „See My Friend” oraz „Still I'm Sad”. Można je uznać za jedne z pierwszych (jeszcze bardzo nieśmiałych) przypadków psychodelii. Mimo, iż nie zwracano na to uwagi to jednak utwory te (jak i ich twórcy) wpłynęły na późniejszych autorów psychodelicznego rocka. The Fugs w sierpniu roku 1965 nagrali swój debiutancki album, na którym znalazł się utwór „I Couldn't Get High”, jawnie nawiązujący do LSD. To posunięcie było szalenie ważne z perspektywy rozwoju odwagi twórców w kreowaniu swoich piosenek. Nikt wcześniej nigdy nie opisywał swoich doświadczeń w tak wyrazisty sposób. Ponadto biorąc pod uwagę czas w którym The Fugs wyskoczyli z tym eksperymentem (to właściwie dwa lata przed „latem miłości”) można zaryzykować stwierdzenie, że „pchnęli” oni do przodu wszelkie mniej lub bardziej bojaźliwe (pod względem opisywania doświadczeń narkotykowych) grupy. Ci wielcy, czyli The Beatles ale także The Doors, rejestrują swoje psychodeliczne nagrania tego samego roku. Doorsi "Moonlight Drive" i "End Of The Night" a Beatlesi „Norwegian Wood”. Wszystkie trzy utwory zawierają bardzo dużo elementów wczesnej psychodelii, jednak tylko w przypadku The Beatles można mówić o nagrywaniu od razu całego albumu. Zanim w grudniu został wydany kapitalny „Rubber Soul”, miesiąc wcześniej powstaje zespół od którego wkrótce wszyscy będą uczyli się jak grać rock psychodeliczny. Mowa tu oczywiście o Roky’m Ericsonie i jego 13th Floor Elevators. Poprzedni zespół Roky’ego The Spades nie był tym czego szukał i chcąc zmienić brzmienie na bardziej psychodeliczne założył właśnie Elevators. Stworzył go z wyraźnym zamiarem uprawiania muzyki inspirowanej LSD i różnego rodzaju narkotykami. O Roky’m jeszcze napiszę, wcześniej jednak wracam jeszcze na moment do „Rubber Soul”. Była to pierwsza płyta zapowiadająca wielkie artystyczne sukcesy zespołu. Nagrana łącznie w niecały miesiąc po latach została dostrzeżona jako jeden z najważniejszych albumów w historii rocka (magazyn Rolling Stone wielce kochający The Beatles umieścił ją na 5 miejscu w rankingu na najważniejsze płyty wszechczasów – a czy słusznie to już inna sprawa). Co by jednak nie mówić – album brzmi naprawdę świeżo. Zastosowanie jak na tamte czasy wielu instrumentów do tej pory nie branych pod uwagę (sitar, klawikord) zostało uznane za odkrywcze i godne naśladowania. Fakt faktem – już niedługo bez sitaru nie można będzie sobie wyobrazić dobrej płyty psychodelicznej. A przynajmniej nie takiej, która jest „doświadczeniem muzycznym”. Choć cały album był zdecydowanie bardziej folkowy to jednak pojedyncze tracki stały się sztandarem dla przyszłych pokoleń. The Beatles potwierdzili swoją klasę i odnieśli ogromny sukces, wkraczając na salony z łatką zespołu rocka psychodelicznego (rodzącego się dopiero).

Z większych wydarzeń roku 1965 warto nadmienić również pierwszy Acid Test Kena Keseya. Pewnie większość wie na czym polegały, jednak przypomnę – grupa bitników jeżdżąca po Ameryce organizowała spotkania znajomych. Podczas tych spotkań goście pili poncz z LSD i starali się „poszerzyć świadomość”. Sam Kesey wielokrotnie wcześniej próbował LSD. Na tych jakże owocnych we wrażenia spotkaniach grywał sobie pewien zespół zwany wówczas The Warlocks. Wkrótce grupa ta będzie się nazywała Grateful Dead i zostanie jedną z najważniejszych w historii rocka psychodelicznego. Tymczasem pod koniec roku 1965 pojawia się na tapecie kolejny ważny zespół – The Byrds. Piszą oni wtedy pierwszą wersję ich genialnego kawałka – „Eight Miles High”. Tymczasem rok 1966 zaczyna się wielkim wybuchem. Albowiem Elevators nie patyczkując się dłużej z nazewnictwem stawiają sprawę jasno – to co gramy, jest rockiem psychodelicznym (albo jakoś tak). Od tej chwili słońce nie jest już słońcem, księżyc księżycem, ani nic nie jest już takie samo. To pierwsze znane użycie tego terminu w powszechnym obiegu. Styczeń 1966! Zapamiętać!

Jak to mówił mój wykładowca – dobra… lecimy dalej… Dragi tak bardzo wykrzywiły już umysły ludzi, że z czasem zaczynały być organizowane festiwale podczas których dostęp do narkotyków był rozpowszechniony i prosty. Przykładem takiego festiwalu może być 3 dniowy Trips Festival odbywający się na początku roku 1966 oczywiście w San Francisco. Mniej więcej w tym samym czasie przypomnieli o sobie Yardbirds i Byrdsi. Ci pierwsi nagrali singiel „Shapes Of Things”, który w założeniu miał nie być psychodeliczny, jednak nieświadomi artyści stworzyli nim źródło inspiracji dla wczesnych zespołów grających tę odmianę rocka. Byrdsi natomiast po kolejnych tygodniach spędzonych na ćpaniu nagrali w końcu ostateczną wersję Eight Miles High i niedługo wypuszczą ją na genialnym albumie. Z resztą do tego jeszcze dojdziemy. Po drodze bowiem przypomina nam o sobie Bob Dylan. W  maju 1966 roku wydaje kapitalny album „Blonde On Blonde”, zawierający kilka psychodelicznych elementów. Nie ma tutaj jednak wyraźnego nakreślenia które to elementy, z resztą jak w całej twórczości Dylana. Płyta stała się z miejsca kultowa, po dziś dzień uważana za jeden z najlepszych podwójnych albumów w historii rocka. Do momentu wydania „Eight Miles High” na LP następują jeszcze trzy ważne wydarzenia: kalifornijski zespół The Dovers nagrywa w kwietniu kapitalny, czysto psychodeliczny singiel „The Third Eye”. W tym samym momencie The Beatles zaczynają nagrywać „Mark 1” – utwór który stanie się słynnym „Tomorrow Never Knows” (jeden z najlepszych psychodelicznych utworów wszechczasów). I w końcu nowopowstały zespół Country Joe And The Fish nagrywa utwór „Bass Strings”, który znajdzie się na ich debiutanckim albumie, zaliczanym do najlepszych albumów rocka psychodelicznego. Aż w końcu nadchodzi 18 lipca 1966 roku i na światło dzienne wychodzi album The Byrds – 5th Dimension. Można go nazwać właściwie pierwszym czysto psychodelicznym longplayem. Na czele oczywiście ze świetnym Eight Miles High, przez rozmarzone „Wild Mountain Thyme”, aż po porywające wykonanie „I see You”. Harmonie wokalne i gitara tak doskonale ze sobą współgrają, że ma się wrażenie jakby słuchacz płynął razem z albumem. To z pewnością jedna z najważniejszych płyt lat 60. XX wieku, bezsprzecznie powinna być brana pod uwagę również wtedy gdy mówimy o najlepszych albumach amerykańskiej psychodelii. Sporo wpływów Fifth Dimension można znaleźć we wczesnych nagraniach Pink Floyd.

Po rozpadzie grupy The Great Society nikt nie spodziewał się, że śliczna Grace Slick z dosyć małym, własnym materiałem ma szansę na ponowne wypłynięcie. Gdy zespół Jefferson Airplane wydał pierwszą płytę „Takes Off” w sierpniu roku 1966 widać było jednak dużą niekonsekwencję muzyków w utworach i niewiedzę na temat stylu jaki w końcu uda się wypracować. Wszystko do tej pory wydawało się spontaniczne: Takes Off nie jest złym albumem, jednak w porównaniu do kolejnych odstaje wyraźnie. Co zatem należało zrobić, by odnieść sukces? Odpowiedź był prosta: należało przyjąć Grace. Nie tylko piękną wokalistkę, ale również  wspaniałą kompankę do picia, ćpania i tego typu brzydkich rzeczy. I właśnie w listopadzie 1966 Jeffersoni zaczęli nagrywać ich drugi album „Surrealistic Pillow”. Za chwilę o samym albumie. Wcześniej jednak o płycie o której można by napisać książkę. Mowa o Revolver zespołu The Beatles. 5 sierpnia 1966 roku to data realizacji albumu. Jeśli chodzi o eksperymentowanie rockowe to w zasadzie nie było wtedy longplaya mogącego się równać z Revolverem. Odtwarzanie taśmy od tyłu, użycie instrumentów nietypowych do tej pory dla rocka, bogactwo w sensie brzmieniowym… Jednym słowem istny majstersztyk. W dodatku taki kiler na sam koniec albumu – Tomorrow Never Knows. Cudo. Ale to nie jedyny doskonały kawałek – po drodze mamy świetnie zaaranżowane „Eleanor Rigby” autorstwa McCartneya, popis Harrisona w „Taxman” czy w końcu to niesamowite brzmienie sitaru w „Love You To”. Wymieniać można bez końca. W zasadzie każdy utwór to oddzielna historia. Nikt wcześniej tak nie grał. Bez dwóch zdań. The Beatles udowodnili (po raz kolejny), że nie mają sobie równych w nadążaniem za panującymi trendami. Minimalną obniżkę formy przygotowali dopiero na następnym albumie… Tego samego miesiąca Country Joe z Rybką wydaje singiel Bass Strings – świetną rozmarzoną muzykę, mocno narkotyczną, osadzoną w jakimś mistycznym świecie. Co jak co ale ten kawałek jest wg mnie najlepszym psychodelicznym utworem roku 1966. Wliczając nawet Tomorrow… Beatlesów. Ale można się o to kłócić. Rok 1966 zamknął się wydaniem albumu 13th Floor Elevators – „Psychedelic Sounds Of…”. Kolejne wielkie dzieło roku 1966 zamyka pewien okres w psychodelii. To już nie jest etap rozwoju – wkraczamy teraz w etap rozkwitu i pełni blasku. Singiel promujący album „Reverberation, Fire Engine” został wydany w październiku 1966 i od razu ukazał styl grupy. Silny wpływ LSD widać będzie już do końca działalności. Na longplayu najbardziej wysuwa się na czoło świetny, otwierający album, przebojowy „You’re Gonna Miss Me”. Wkrótce jednak zachowanie muzyków a w szczególności Ericksona doprowadzi ich do autodestrukcji. Zespół po wydaniu pierwszego albumu zaczął wiele koncertować – między innymi w mekce hipisów – w San Francisco, gdzie postępowało uzależnienie od narkotyków. Wracając jeszcze na moment do debiutu – świetna płyta, definiująca w zupełności styl grupy i będąca z pewnością w czołówce płyt psychodelicznych roku 1966. Osobiście wolę jednak drugi album, o którym później. Rock psychodeliczny w momencie wydania „Psychedelic Sounds of…” zaczął jak już pisałem wcześniej wkraczać na nowe rejony. Zespoły wychodziły z garażu, a wkraczały do klubów i sal. Beat i rock garażowy poszedł w zapomnienie, teraz gdy wszyscy przestrajali się na elektrykę najważniejsze było umieć wykorzystać nowinki techniczne. Pod względem sprawnego poruszania się wśród wszystkich udogodnień górowali Beatlesi. Żadna inna kapela nie potrafiła do końca wykorzystać artystycznie np. możliwości kombinowania z nagranym przez siebie materiałem w studiu. Co nie zmienia faktu że 1966 przyniósł ogromny wysyp znakomitych kapel rockowych. Przede wszystkim jednak wyraźnie pokazał w którą stronę ma iść muzyka rockowa i przetarł szlaki dla późniejszych zespołów z tego kręgu. A dla psychodelii był po prostu zbawieniem. Wykształcił bardzo dużo nowych pomysłów, które będą wielce pomocne dla artystów 67’ i 68’.

Inne wydarzenia roku 1966 które warto zapamiętać: świetne single wydają The Electric Prunes i Misunderstood – odpowiednio: „I Had Too Much To Dream” i „I Can Take You To The Sun” (jeden z pierwszych psychodelicznych w Wielkiej Brytanii). Beach Boysi przypominają o sobie w maju 66’ singlem „Good Vibrations” przez wielu uważanym za najwspanialszy singiel tej kapeli. Moim zdaniem z pewnością warto przesłuchać od razu całą płytkę „Smiley Smile”, wydaną za jakiś czas… O „Pet Sounds” się nie wypowiadam, choć to podobno jakiś tam świetny album, to jednak nie jest w pełni psychodeliczny. We wrześniu 1966 Szarlatani (ci od pierwszego psychodelicznego koncertu w Virginii) nie dają za wygraną, wydając singiel „Codeine”. Donovan wypuszcza album „Sunshine Superman” z jednym z najlepszych utworów psychodelicznych – „Season Of The Witch”. Nagrania dokonywał pod koniec 1965, a album ujrzał światło dzienne dopiero w lipcu 1966. Nie mniej jednak efekt końcowy był naprawdę kapitalny.

Rekomendowane albumy psychodeliczne roku 1966:
The Beatles – Revolver *****
13th Floor Elevators - The Psychedelic Sounds of the 13th Floor Elevators *****
The Byrds – Fifth Dimension *****
Donovan - Sunshine Superman ****
The Charlatans - The Amazing Charlatans ****
Frank Zappa - Freak Out! ***
The Misunderstood - Before The Dream Faded & Golden Class ***
Jefferson Airplane – Takes Off ***
The Yardbirds - Roger The Engineer ***
The Seeds - A Web Of Sound **
Count Five - Psychotic Reaction **
Blues Magoos - Psychedelic Lollipop **
The Deep - Psychedelic Moods *

Koniec części I

 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
Picture theme from BloodStainedd with exclusive licence for ArtRock.pl
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.