ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 25.11 - Poznań
- 26.11 - Kraków
- 26.11 - Warszawa
- 26.11 - Kraków
- 27.11 - Poznań
- 27.11 - Rzeszów
- 28.11 - Lublin
- 29.11 - Kraków
- 01.12 - Warszawa
- 29.11 - Olsztyn
- 30.11 - Warszawa
- 30.11 - Kraków
- 30.11 - Sosnowiec
- 03.12 - Gdańsk
- 04.12 - Wrocław
- 05.12 - Kraków
- 06.12 - Warszawa
- 04.12 - Poznań
- 05.12 - Warszawa
- 06.12 - Kraków
- 07.12 - Szczecin
- 06.12 - Kraków
- 06.12 - Jarosław
- 07.12 - Dukla
- 07.12 - Warszawa
- 08.12 - Warszawa
- 11.12 - Katowice
- 18.12 - Wrocław
- 01.02 - Warszawa
- 04.02 - Kraków
- 09.02 - Warszawa
- 21.02 - Gliwice
 

koncerty

14.12.2010

ASIA, HMV Picturehouse, Edynburg, 10.12.2010

Naprawdę fajny był to koncert i absolutnie nie żałowałem, że poszedłem zobaczyć ich na żywo. Nie trzeba być efekciarskim, aby zrobić coś dobrze.

Dobrodziejstwem życia na Wyspach jest mnogość licznych koncertów wielu zespołów, których (ze względu na późny rok urodzenia niżej podpisanego) nie zawsze dane mi było zobaczyć w latach ich świetności. Poza tym wciąż niektóre z nich nadal omijają nasz kraj szerokim łukiem (Rush), a bycie rezydentem szkockiej stolicy ma tę zaletę, że jest to jedno z centrów kulturalnych Zjednoczonego Królestwa i co jakiś czas na coś ciekawego można się wybrać.

Co do samej salki Picturehouse’u mam mieszane uczucia. Nie mam na myśli akustyki miejsca, która jest w miarę znośna, ale na jakość samych koncertów. Ich rozpiętość szacuje się od znakomitych (UFO) poprzez rozczarowywujące (Hawkwind), po kompletnie beznadziejne (Yann Tiersen). Największą bolączką wspomnianych występów były tzw. supporty wciskane niemal na siłę i traktowane na zasadzie tzw. zapchaj-dziury. Nie odbierzcie mnie źle, nie mam nic przeciwko promowaniu nowych, obiecujących wykonawców, ale ich dobór zwłaszcza w Picturehousie pozostawia wiele do życzenia. O ile jeszcze VooDoo Six nie odbiegali zbyt daleko poziomem i brzmieniem od Phila Mogga i s-ki, o tyle już dziwny duet “rozgrzewający” występ Yanna Tiersena (wybaczcie, ale nie pamiętam ich nazwy) poziomem niestety dorównał “gwieździe wieczoru”, która (delikatnie powiedziawszy) nie zachwyciła. Wszystkich przebił jednak support poprzedzający Hawkwind. Kolesie nazwali się Gin Goblin. Na scenie prym wiódł jakiś wytatuowany skinhead. Nie potrafię określić dźwięków wydobywających się z jego gardzieli (było to coś pomiędzy piskiem a skrzekiem), a co do pozostałych muzyków to stwierdzić mogę jedynie, że kilkakrotnie podczas ich (na szczęście) krótkiego występu miałem wątpliwość, czy kolesie aby na pewno grają ten sam utwór.... Na szczęście na Asii supportu nie było. Niemal punktualnie zgasły światła, ucichła muzyka w tle, a na scenie pojawili się właściwi ludzie na właściwym miejscu....

Skłamie jeśli powiem, że jestem wielkim entuzjastą twórczości Wettona i kolegów niemniej na ich występ poszedłem z nastawieniem usłyszenia paru miłych dźwięków i przeżycia kilku przyjemnych (i w takich chwilach jak najbardziej pożądanych) ciarek na plecach. Nie rozczarowałem się...

Repertuar wypełnił w sporej części materiał z ostatniej, dość przeciętnej (na szczęście lepszej niż poprzednia “Phoenix”) płyty “Omega”. Na dzień dobry całkiem nieźle brzmiący “I Believe” z najnowszego krążka. Następnie mieliśmy krótką podróż sentymentalną w początek lat 80-tych (“Only Time Will Tell”), by znów wrócić do kilku lepszych fragmentów z “Omegi”. Byłem mile zaskoczony świetną dyspozycją wokalną Wettona (niczym traumę wciąż miałem w pamięci jego zawodzenie podczas solowego koncertu w Bydgoszczy dobrych kilka lat temu), jego głos niemal się nie zmienił; może brzmi nieco dostojniej (nie znaczy wcale że gorzej), ale wciąż charakteryzuje go to samo ciepło, co z pierwszych płyty Azji i Zjednoczonego Królestwa. Zresztą jego śpiew w „Don’t Cry” (przearanżowanym tylko na wokal i fortepian) oraz „The Smile Has Left Your Eyes”, były jednymi z najlepszych fragmentów tego koncertu. Zresztą Geoff Downes i Steve Howe (do tego drugiego ostatnimi czasy straciłem szacunek za to jak z kolegami w jakiś niezbyt dżentelmeński sposób pozbył się Jona Andersona z Yes) też widać byli w formie, choć gitarowe sola Stefana „Second Initial” i „Little Galliard” były raczej mdłymi przerywnikami i w perspektywie całego koncertu zdecydowanie najsłabszą jego częścia. Jednak według mnie absolutną gwiazdą wieczoru był Carl Palmer. Świetny technicznie, żywiołowy i nie tracący młodzieńczego wigoru bębniarz, dał prawdziwy popis tego wieczoru, a solo perkusyjne jakie zagrał w „The Heat Goes On” mógł niejednego amatora tłuczenia w garnki wprawić w kompleksy.

Trudno też wyróżnić jakiś konkretny utwór z zestawu koncertowego, który zabrzmiał lepiej niż inne. Wyróżniał się na pewno zagrany na bis „Go”, głównie dlatego, że zabrakło tego nieco metalicznego brzmienia gitary Mandy Meyera z płyty studyjnej (co by nie mówić, Howe zagrał ten utwór nieco „cieplej”, choć momentami mogłoby się wydawać, że przez to kawałek ten stracił nieco na sile wyrazu). Trudno nie zachwycić się przebojowym „Heat Of The Moment”, który dla mnie, pomimo 28 lat, prawie w ogóle się nie zestarzał.

Naprawdę fajny był to koncert i absolutnie nie żałowałem, że poszedłem zobaczyć ich na żywo. Nie trzeba być efekciarskim, aby zrobić coś dobrze. Panowie zachowali odpowiednie proporcje; nie za prosto, nie za głośno, ale przyjemnie.

PS. Dzięki współpracy z firmą Concert Live edynburski koncert Asii był nagrywany i był do nabycia już kilkanaście (!!!) minut po koncercie za 20 funtów. Zainteresowanych odsyłam na stronę www.concertlive.co.uk.

Setlista: I Believe; Only Time Will Tell; Holy War; Never Again; Through My Veins; Second Initial/Little Galliard (Steve Howe solo); Don't Cry; The Smile Has Left Your Eyes; Open Your Eyes; Time Again; An Extraordinary Life; End Of The World; The Heat Goes On; Sole Survivor. BISY: Go; Heat of the Moment

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
Mgławica Kalifornia - IC1499 by Naczelny
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.