ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 26.11 - Warszawa
- 26.11 - Kraków
- 27.11 - Poznań
- 26.11 - Kraków
- 27.11 - Rzeszów
- 28.11 - Lublin
- 29.11 - Kraków
- 01.12 - Warszawa
- 29.11 - Olsztyn
- 30.11 - Warszawa
- 30.11 - Kraków
- 30.11 - Sosnowiec
- 03.12 - Gdańsk
- 04.12 - Wrocław
- 05.12 - Kraków
- 06.12 - Warszawa
- 04.12 - Poznań
- 05.12 - Warszawa
- 06.12 - Kraków
- 07.12 - Szczecin
- 06.12 - Kraków
- 06.12 - Jarosław
- 07.12 - Dukla
- 07.12 - Warszawa
- 08.12 - Warszawa
- 11.12 - Katowice
- 18.12 - Wrocław
- 01.02 - Warszawa
- 04.02 - Kraków
- 09.02 - Warszawa
- 21.02 - Gliwice
 

koncerty

02.11.2009

YES, Katowice, Spodek, 30.10.2009, godz. 20.00

Już trzeci raz Yes zagrał w Spodku. Pierwszy występ był rozczarowaniem, drugi – koncertem mojego życia. Tym razem jednak poziom oczekiwań był zupełnie inny.

Od tamtego pamiętnego wieczoru z Close To The Edge, Gates Of Delirium i Ritualem minęło prawie dokładnie osiem lat. Przez większość z nich o Yes nie było nic słychać i wiele wskazywało na to, że panowie przeszli już na emeryturę – w końcu wymagania wiekowe jak najbardziej spełniają. Teraz zespół się reaktywował – ale bez przeżywającego problemy zdrowotne Jona Andersona, co stało się powodem różnych kwasów na linii były(?) wokalista – jego koledzy. Dla mnie zawsze to Anderson był duszą Yes, gwarantem artystycznego kursu zespołu – a decyzja Alana, Chrisa i Steve’a, by ruszyć w trasę bez niego (zastępuje go wypatrzony w tribute-bandach Benoit David, a skład uzupełnia Wakeman – niestety nie Rick, tylko Olivier), śmierdziała niestety na milę podtekstem merkantylnym. Dlatego nie byłem do końca przekonany, czy na pewno chcę zespół bez Jona oglądać. Ostatecznie jednak wybrałem się do Spodka – i nie żałuję.

Nie był to tak magiczny, fenomenalny koncert jak ten sprzed ośmiu lat – ale takie przeżycie się zdarza raz. Setlista była „normalna”, z przewagą doskonale znanych i przez lata stanowiących lwią część repertuaru koncertowego klasyków z okresu The Yes Album – Fragile – Close To The Edge (panom się już chyba te albumy mylą – Howe zaczął zapowiadać And You And I jako utwór z Fragile). Korzystając z nieobecności Andersona, zagrali dwa utwory z Dramy (Tempus Fugit i Machine Messiah), wrócili też do rzadko wykonywanego South Side of The Sky. Nie było niestety żadnego z Yesowych długasów, za to mieliśmy okazję wysłuchać Ownera – i był to najmłodszy kawałek w zestawie.

Było to więc raczej dynamiczne wcielenie Yes. Dynamiczne i głośne – czasami zbyt głośne, czego ofiarą padło niestety And You And I, gdzie Davida było ledwie słychać przez sprzężenia gitar i organów (a przecież akurat w tym utworze wokal musi być słyszalny krystalicznie). Nie wiem, czy ekipa nagłośnieniowa wyszła z założenia, że na Yesów chodzą już ludzie w wieku, dla którego przytępiony słuch jest czymś normalnym? (ja w sumie byłem zaskoczony relatywnie niską średnią wieku na widowni Spodka, inna sprawa że wypełnionego tylko do połowy). Inna sprawa, że choć Benoit David robił wszystko, żeby zastąpić Andersona (nawet pląsał jak on, co na początku wywoływało wesołość na widowni), i choć barwę głosu ma rzeczywiście do niego podobną, to brak mu tego niesamowitego uduchowienia, które od Jona zawsze emanowało – i które czyniło muzykę Yes tak podniosłą. Słychać to było wczoraj, gdy Davidowi pozwolono wyjść na pierwszy plan – choćby w Onward. Z drugiej strony, w tym dynamicznym wcieleniu zespół wypadł znakomicie. Chwilami żałowałem, że organizatorzy przygotowali miejsca siedzące – przecież przy takim Yours Is No Disgrace czy Ownerze aż się prosiło, żeby wyjść pod scenę i poskakać (zrobiliśmy to dopiero przy zagranym na bis Roundabout). Wspaniale zabrzmiały też South Side of The Sky i – zwłaszcza – kończące właściwą część koncertu Heart of the Sunrise, z rozbudowanym wstępem instrumentalnym.

Szkoda, że nie było Jona, szkoda, że nie było Starship Troopera na drugi bis (dzień wcześniej w Ołomuńcu był), szkoda, że zabrakło choćby Close To The Edge (o Ritual czy Awaken nawet nie śmiem marzyć), szkoda, że w ogóle było tak krótko. Słuchając Heart of the Sunrise miałem jakąś dziwną kluchę w gardle. Nie tylko dlatego, że to wspaniały utwór i świetnie wczoraj zagrany. Nie tylko dlatego, że wiedziałem, że to ostatni utwór właściwej części koncertu. Po prostu uświadomiłem sobie znowu, jak bardzo kocham tę muzykę, a jednocześnie patrząc na Chrisa i Alana zdałem sobie sprawę, że zbliża się moment ostatecznego z nią pożegnania, ostatecznego zakończenia wspaniałej przygody pod nazwą Yes – nawet jeśli uda im się nagrać jeszcze jakąś płytę i zagrać jedną czy dwie trasy.

 

Zdjęcia:

Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
Mgławica Kalifornia - IC1499 by Naczelny
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.