Niemała gratka trafiła się polskim fanom Leprous, bowiem to w naszym kraju Norwegowie zagrali jeden z dwóch (drugi w Turcji) ekskluzywnych, jubileuszowych koncertów, podczas których świętowali 10-lecie wydania albumu Bilateral…
I choć warszawska Progresja tego wieczoru nie wypełniła się szczelnie (być może przez pandemiczne czasy, a może przez fakt, że muzycy dosyć regularnie odwiedzają Polskę), to świętowanie wypadło doprawdy okazale. Elegancko ubrani, jak na rockowy skład, muzycy (wizytowe buty, czerwone spodnie, muszki, stylowe kamizelki) zaproponowali dość oczywiste rozwiązanie. W pierwszej części koncertu, która wystartowała o 21:30, odegrali cały Bilateral w albumowej kolejności, od nagrania tytułowego po Painful Detour. To dosyć wyjątkowa płyta w ich dyskografii, stanowiąca swoisty pomost między tym Leprousem nieokiełznanym, a tym bardziej ułożonym, stonowanym, stawiającym na inne środki wyrazu. To album pełen kontrastów, agresji i piękna. I to wszystko muzycy tego wieczoru oddali z pietyzmem. Zadbali nawet o partie trąbki, za które odpowiadał niejaki Pedro z Hiszpanii. Najpiękniejszy moment tej części? Acquired Taste w blisko dziesięciominutowej wersji, która znalazła się na limitowanym wydaniu albumu Aphelion. Na drugą, przekrojową część złożyły się już klasyki z ich przeszłości. Poleciały uwielbiane przez fanów The Cloak z Coal, Below z Pitfalls, The Price z The Congregation, From the Flame z Maliny i na sam koniec, Nighttime Disguise z wydanego w tym roku Aphelion. Muzycy byli w formie, szczególnie Einar Solberg radzący sobie z ekstremalnie wysokimi partiami wokalnymi oraz, oczywiście, szalejący za bębnami Baard Kolstad, tradycyjnie już kończący koncert bez gustownej koszuli i muszki. Bardzo mocny występ znakomicie portretujący praktycznie każdą twarz tej inteligentnej i ciągle poszukującej formacji.
Przed gwiazdą wieczoru wystąpiła najpierw ze swoim zespołem brytyjska wokalistka A.A. Williams. Zagrała półgodzinny set złożony z utworów z jej EP-ki i debiutanckiego albumu Forever Blue. Jej mroczne, melancholijne, podszyte delikatnym folkiem i post rockiem kompozycje mogły się podobać. Szczególne wrażenie zrobiły kończące całość Control i Melt. Po niej na scenę wyszli nasi rodacy z Tides From Nebula. Widziałem ich wielokrotnie, choć ostatnio miałem dłuższą przerwę, ale muszę powiedzieć, że wczorajszy gig był jednym z najlepszych, a może i najlepszy, jaki w ich wykonaniu widziałem. Swój trwający ponad godzinę set wypełnili utworami z czterech płyt (ominęli tylko Earthshine), opierając go głównie na kompozycjach z From Voodoo to Zen (Ghost Horses, The New Delta, Dopamine) i Aury (Sleepmonster, Purr, Tragedy of Joseph Merrick). To w zasadzie było widowisko kompletne i spójne. Poczynając od potęgi brzmienia, kapitalnej gry świateł (niesamowite świetlne słupki, raz imitujące rozgwieżdżone niebo, innym razem podskakujące czerwone kulki) a na niezwykłej transowości i swoistym monumentalizmie kończąc. Zamykający obowiązkowo występ Joseph Merrick, z tradycyjnym popisem Karbowskiego wśród publiczności, był tylko prawdziwą wisienką na smakowitym torcie.