Po 5 latach przerwy miałem okazję znowu ujrzeć Tides From Nebula na żywo. Tym razem zespół zawitał do katowickiego Królestwa...
To niewielki klub muzyczny umieszczony pod kopułą znajdującą się pośrodku katowickiego ronda, rzut beretem od Spodka. Publiczność dość szczelnie go wypełniła, można było zauważyć wiele zespołowych koszulek więc raczej nie było przypadkowych osób.
Na rozgrzewkę zagrał Rosk. Przed koncertem w sieci posłuchałem trochę nagrań zespołu i miałem wątpliwości co do trafności wyboru suportu - usłyszałem sporą dawkę mocnych metalowych brzmień. Ale na scenie pojawiły się instrumenty akustyczne, na koncercie zespół pokazał kompletnie inne oblicze, bardziej stonowane, zamyślone, bardziej kojarzące się z dokonaniami Wardruny - niemalże czuć było na policzkach powiew chłodu z północy. Zespół wystąpił w 7-osobowym składzie, przy czym jednocześnie na scenie było 6 osób - w niektórych utworach jeden z gitarzystów ustępował miejsca skrzypaczce i ta mieszanka wprowadzała widownię w odpowiedni nastrój. Występ bardzo skromny pod względem scenograficznym, niebieskie kontrowe światła usiłowały zrównoważyć palące się świece, ale i one nie dawały rady, gaszone po jednej po każdym utworze. Gdy zgasły już wszystkie świece wyprawa ku północy dobiegła końca. Zespół otrzymał w pełni zasłużony aplauz.
Nastąpiła przerwa techniczna, po której scena niemalże opustoszała. Na przodzie sceny pojawiły się dwa pokaźne zestawy efektów gitarowych a po bokach zagościły dwa zestawy instrumentów klawiszowych - znak kierunku w jakim zespół Tides From Nebula podążył na najnowszej płycie. Po delikatnym intro grupa - mógłbym powiedzieć - eksplodowała na scenie. Ściana dźwięków niemalże wbiła mnie w podłogę, światła z tyłu sceny oślepiły i chwilę musiałem ochłonąć, by móc ponownie chłonąć dźwięki płynące ze sceny. Dokładnie takiego występu się spodziewałem i nie mogłem czuć się zaskoczony ale mimo wszystko dreszczyk emocji przebiegł po plecach, więc jednak jakieś zaskoczenie było.
Zespół nagłośniony był bardzo dobrze, każdy dźwięk dokładnie było słychać, a sama formacja była zaskoczona dużą ilością zgromadzonych fanów. Po zasadniczym secie zespół zszedł za kulisy, a techniczny na chwilę wszedł na scenę poprawić sprzęty muzyków i widząc że publiność według niego zbyt cicho domaga się bisów dał do zrozumienia by zebrani głośniej wywoływali grupę na scenę. No i pojawili się ponownie, zapowiadając utwór do tańczenia. Transowy Dopamine rozkręcił publiczność, ale wyrzut dopaminy miałem przy ostatnim utworze, który zakończył ten koncert - Tragedy of Joseph Merrick. Tagiegoż wyrzutu doznali zapewne także fani zgromadzeni pod sceną, gdy podczas grania tego utworu Maciej Karbowski zeskoczył ze sceny z i gitarą ruszył w publiczność. Po koncercie panowie znaleźli czas, by spotkać się z fanami, porozmawiać, popodpisywać pyty i gadżety oraz porobić wspólne zdjęcia.