strona 1 z 6
Mariusz Danielak
Nie wiem, czy wspomniane poniżej tytuły były tymi najlepszymi w minionym roku. Dla mnie jednak z pewnością były tymi, do których wracałem najczęściej. Tymi, które jakoś idealnie wpisały się w wyjątkowe dla mnie chwile i pewnie już do końca życia będą mi te momenty przypominać…
Miniony rok to przede wszystkim powrót weteranów, których muzykę ukochałem sobie jeszcze w latach osiemdziesiątych. U2 i Depeche Mode, bo o nich piszę, nagrali przepiękne płyty. Wiem, że zarówno „Songs Of Experience”, jak i „Spirit” wzbudzają wiele kontrowersji i mają tyluż zwolenników, co przeciwników. Cóż, taki jest już urok muzyki i jej postrzegania. Dodam jednak, że nie należę do tych miłośników twórczości wspomnianych formacji, którzy rozpoczynali od wałkowanych w radiu megahitów takich jak Enjoy The Silence (Depeche Mode), czy One (U2), a potem ciągnęli na stadionowe wydarzenia, bo było to trendy. Ba, dostrzegałem też artystyczne wpadki obu formacji, po których już wątpiłem w to, czy jeszcze kiedyś wrócę do ich dźwięków. No i stało się. Starzy wyjadacze, nasyceni i artystycznie spełnieni, którzy już nic nie muszą udowadniać, nagrali albumy szczere i przede wszystkim pełne pięknych piosenek. Czasami nośnych, innym razem wzruszających. Z pewnością jednak utworów, którym trzeba dać czas, aby odkryły swój niezwykły urok. „Song of Experience”, wydany wszak ledwie na początku grudnia 2017 roku, zawsze będzie mi się kojarzyć z tym zimowym, przedświątecznym czasem, a utwór The Little Things That Give You Away zostanie chyba najpiękniejszą piosenką minionych 12 miesięcy. Tak jak warszawski występ Depeche Mode, w przededniu moich urodzin, był tym najważniejszym koncertem roku, także pokazującym siłę nowych piosenek.
No dobra… czas teraz na tak zwany „prog”, czyli coś, o czym tu głównie piszę. Nie zawiedli mnie tradycyjnie Norwegowie z Leprous, którzy wraz ze swoją „Maliną” potwierdzili, że należą do czołówki współczesnego, poszukującego progresywnego metalu. Zresztą w tej lidze nie brakowało w tym roku bardzo udanych płyt. Warto z nich wymienić „In The Passing Light Of Day” Pain Of Salvation (przeżywający “drugą muzyczną młodość” Daniel Gildenlow wreszcie nagrał płytę prawie na miarę klasyków sprzed 15 laty), album „Lykaia” Soen, „In Contact” Caligula’s Horse, czy może trochę zachowawczy, ale lśniący mięsistym metalem w wykonaniu prawdziwych gwiazd „Psychotic Symphony” Sons Of Apollo. Z innej nieco beczki, ciężko też pominąć nieschodzącego poniżej pewnego poziomu Stevena Wilsona z jego „To The Bone”, na którym to zresztą albumie też potrafił zaskoczyć, oraz zjawiskowych Islandczyków z Sólstafir z ich dziełem „Berdreyminn”.
Na naszym krajowym podwórku bardzo odważny krążek, odchodzący wszakże od stylu wypracowanego na dotychczasowych płytach, nagrał Mariusz Duda. Jego „popękany” Lunatic Soul na „Fractured” budził we mnie dużo emocji i to nie tylko muzycznych. Niejako po drugiej stronie barykady mnóstwo, może nie odkrywczej, ale pięknej i melodyjnej, muzyki przyniósł pierwszy solowy album lidera Millenium, Ryszarda Kramarskiego („Music Inspired By The Little Prince”), którym to artysta fantastycznie podsumował swoją… pięćdziesiątkę przypadającą w ubiegłym roku.
No i jeszcze muzyka z oklaskami, którą tak bardzo lubię. U nas ujął mnie stylowo wydanym krążkiem Lebowski („Lebowski Plays Lebowski”), na którym artyści pomieścili aż sześć premierowych utworów! A za granicą? Nie szukam zazwyczaj wielkich wydawnictw z 5.1 i z tysiącem dodatków na kilku dyskach. Zwykle cieszą mnie drobne rzeczy wydane może i skromnie, ale mające pewien kontekst. I tak strasznie ucieszyło mnie pierwsze DVD Kanadyjczyków z Mystery („Second Home”), do tego poparte pierwszą wizytą w naszym kraju (!), oraz również premierowe DVD nieco zapomnianego przeze mnie (przyznaję się) niemieckiego Vanden Plas („The Seraphic Live Works”).